Luksusowy hotel to zamknięta enklawa, która poza pięknem plaż Oceanu Indyjskiego nie ma nic wspólnego z prawdziwym życiem, jakie rozgrywa się za jego bramą. Oczywiście można tu spędzić dwa tygodnie nie wychylając nosa z basenu tylko jak potem komuś powiedzieć – byłam w Kenii. Dlatego mając okazję wyjazdu na Funzi by spotkać się z mieszkańcami wioski, zdecydowałam się bez wahania. Nie mamy wprawdzie przewodników mówiących po polsku, ale sobie poradzimy.
Funzi to mała wysepka leżąca na północ od wyspy Wasini i miejscowości Shimoni, ale poniżej Msambweni. Trudno ją znaleźć na jakiejkolwiek mapie, a na Gogle Earth obszar ten na razie jest nieczytelny. Jeżeli znajdziecie ujście rzeki Ramisi lub Mwazaro Wilage to będzie już bardzo blisko.

Z hotelu wyruszamy busem około 7.15 i kierujemy się na południe. Kiedy już będziemy na miejscu, do granicy z Tanzanią pozostanie nie więcej jak 3 km. Przed nami godzina jazdy wąską, ale asfaltową drogą, na której panuje spory ruch. Po kwadransie dojeżdżamy na miejsce wypadku. Jakiś bus leży na drodze, samochód osobowy w rowie na dachu. Przy tym stanie dróg, umiejętnościach przeciętnych kierowców i szybkościach z jakimi jeżdżą jest to zjawisko powszechne. A więc ostrzeżenia nie były przesadzone. Po drodze jest okazja by przyjrzeć się kenijskim krajobrazom, mijanym wioskom i ludziom. U kresu podnóży skręcamy w gruntową, wyboistą drogę prowadzącą w kierunku wybrzeża. Po chwili z pierwszych zabudowań wybiegają dzieci i radośnie nas witają. Tak będzie jeszcze kilkakrotnie, chociaż wioski, jakie mijamy, nie są naszym celem. Wjeżdżamy na zadrzewiony i ogrodzony plac. To miejsce tylko dla turystów. Rozstawione stoły i chwila na poczęstunek przed właściwą wyprawą. Toalety w afrykańskim stylu prezentują wielokrotnie wyższy standard niż domy, jakie przed chwilą mijaliśmy.

Ruszamy w kierunku wybrzeża i namorzynowego lasu, który o tej porze odsłania plątaninę swoich korzeni. Jest pora odpływu. Przewodnicy wyjaśniają, że wieczorem, gdy będziemy wracać, woda podniesie się o około 3 metry. Wsiadamy do długich i wąskich łodzi motorowych, które dowiozą nas na większą jednostkę. Na wycieczkowym statku w ruch idą maczety i każdy dostaje świeżego kokosa ze słomką. Popijając sok dopływamy do wyspy Funzi.

Tu czas stanął dawno, chociaż i tak mieszkańcy wyspy są w jakimś sensie uprzywilejowani. Nie wszędzie dotarły zagraniczne fundacje gotowe wybudować szkołę, niewiele jest też takich miejsc, które regularnie odwiedzają turyści. Na życie ludzi nie ma to jednak większego wpływu. Ono toczy się swoim rytmem i na poziomie nie zmienionym od wieków. Prymitywne chaty bez prądu i wody. Jedna studnia na 1500 mieszkańców i kobiety z wiadrami na głowach. Dzisiejszy dzień różni się jednak od pozostałych. Odświętne stroje i targ pośrodku wioski to specjalnie dla nas. W wiosce mieszkają też wyznawcy islamu. Są jednak bardziej otwarci od zamkniętych społeczności arabskich więc jest okazja by porozmawiać o normalnym życiu. Religia dopuszcza posiadanie nawet czterech żon, ale pod warunkiem zapewnienia każdej identycznego standardu życia. Podstawą jest wybudowanie domu, bo każda z żon musi mieszkać oddzielnie.

W wiosce zdecydowaną większość stanowią ludzie bardzo młodzi i tacy też zakładają rodziny. Kobiety, a wręcz dziewczyny, chętnie zapraszają nas do środka by zobaczyć jak wygląda taki dom. Pozwalają nawet zrobić zdjęcia, ale wolimy nie nadużywać gościnności i uszanować ich prywatność.

Mężczyźni z zaciekawieniem wypytują o Polskę i są wyraźnie ożywieni słuchając o mrozie i śniegu jaki zostawiliśmy tam na dwa tygodnie. Na skraju wioski pokazują nam swoją męską enklawę. To nieco większa chata, w której można pograć, podyskutować, a po zachodzie słońca gdy Allah nie widzi wypić coś mocniejszego.
Wielodzietność jest tu zjawiskiem powszechnym dlatego nawet szkoła rozbudowana przez fundację nie jest w stanie pomieścić wszystkich.

Z konieczności młodsze dzieci uczą się po prostu na trawie. Z racji naszego przyjazdu wszyscy są ubrani odświętnie, ale już na pierwszy rzut oka dostrzega się biedę. Kartonowe pudło zamiast tornistra, poszarzałe bruliony w zielonych okładkach jakby nie z tego wieku i ołówek do pisania. Tu potrzebne jest dosłownie wszystko. Zeszyty, długopisy, koszulki i jak dla każdego dziecka słodycze. Szkoła to jednak miejsce, które zapewnia im opiekę i rozrywkę przez większą część dnia. Po krótkiej rozmowie z uczniami, zwiedzeniu sal lekcyjnych i wysłuchaniu kilku piosenek wpisujemy się do szkolnej księgi pamiątkowej i ruszamy dalej.

Teraz motorowymi łodziami popłyniemy w stronę oceanu, a potem do ujścia rzeki Ramisi, gdzie żyją krokodyle. Wybierając się na tę wyprawę zabezpieczcie sprzęt fotograficzny przed wodą. Dostaniecie wprawdzie płaszcze sztormowe, ale przy większej fali lub przygodzie jaka nas spotkała na niewiele się zdadzą. Po drodze grzęźniemy na mieliźnie i trzeba dociążyć dziób bo śruba zakopuje się w piaszczystym dnie. Przed nami jeden z hoteli sieci Hilton i za chwilę wpłyniemy w ujście rzeki. Ta robi wrażenie samym kolorem brunatno-brązowej wody. Mamy też świadomość, że w każdej chwili może się coś wydarzyć i spośród nagich konarów zsunie się do wody jakiś złowrogi kształt. Mijamy wioski i rybaków, którzy spokojnie zarzucają sieci lub łowią na żyłkę. Trzymają je w dłoniach, siedząc tuż nad powierzchnią wody w tradycyjnych dłubankach. Obserwujemy wiele gatunków ptaków, ale krokodyli dziś nie ma, przynajmniej żywych. W końcu dostrzegamy jednego, ale ten nikomu już nie zagraża.

W powrotnej drodze nasila się fala wspomagana przypływem. W pewnym momencie silnik naszej łodzi odmawia posłuszeństwa. Jest nieciekawie, bo fala zaczyna nas znosić. Sternik z pomocą pożyczonego telefonu wzywa pomoc i przypływa kolejna łódź. Musimy na nią przejść, ale w tym czasie potężna fala zalewa nas od stóp do głów. Tak tracimy jeden z obiektywów, który zalała woda. Ktoś zaczyna panikować, ale to w końcu tylko przygoda. Już bez przeszkód dopływany na Kinazini. To mała wysepka z bazą tylko dla turystów. Tu możemy się wysuszyć i spokojnie zjeść obiad. Na przystawkę oczywiście owoce morza i kawałek pysznie przyprawionego kraba. Potem już bardziej po europejsku więc nikt głodny wracać nie będzie.

Gdy cienie stają się coraz dłuższe szykujemy się do drogi i jeszcze za dnia docieramy do hotelu. To było moje pierwsze spotkanie z żywą Kenią, które na zawsze zapamiętam. Wioska Funzi pomimo biedy i zacofania ma przed sobą przyszłość dzięki stałej opiece Funzi & Bodo Trust – fundacji założonej przez Ashley i Sarę Peatfield z Morley w hrabstwie West Yorkshire. Poza nią jest takich wiosek tysiące.