Zafascynowana pięknem kenijskiego wybrzeża i możliwością przeżycia wspaniałej przygody na safari, postanowiłam wreszcie odwiedzić ten kraj. Początkowo miała to być tygodniowa wyprawa rozpoznawcza, ale ostatecznie wydłużyła się dwukrotnie. Jak każdy nowicjusz poszukiwałam przez wiele dni wszelkich informacji na temat kraju, obyczajów, języka, bezpieczeństwa i problemów zdrowotnych. Nie było łatwo tym bardziej, że trafiałam często na sprzeczne relacje pochodzące z różnych źródeł i różnych okresów. Na miejscu dowiedziałam się więcej, ale prawda jaką poznałam okazała się po części przykrym doświadczeniem.

Kraj niemal dwukrotnie większy od Polski ma około 38 mln mieszkańców należących do 42 plemion różniących się kulturą, językiem i poziomem życia. Pół wieku niepodległości to zbyt mało by ludzie nauczyli się demokracji i myślenia kategoriami jednego państwa. Plemienność zabija ten kraj, a ludzie tu mieszkający są przekonani, że bardziej niż Kenia potrzebne jest im ich plemię. Tak było od początku. Ojciec kenijskiej niepodległości Jomo Kenyatta miał potężne poparcie swoich rodaków z plemienia Kikuju, największego i najbogatszego ludu Kenii. Jego następca Daniel Arap Moi odwoływał się do pasterskich ludów Kalendżinów, Nandich i Masajów. Z kolei Raila Odinga zawsze szukał wsparcia wśród swoich rodaków Luo znad Jeziora Wiktorii. Za każdym razem przy okazji wyborów dochodzi tu do przemocy i tak było w roku 2007. Oficjalnie zwycięzcą wyborów został urzędujący prezydent Kenii Mwai Kibaki. Jednak nie zgadzał się z tym jego główny rywal Raila Odinga twierdząc, że wybory zostały sfałszowane. Według oficjalnych rezultatów Kibaki uzyskał poparcie 4,58 mln uprawnionych, Odinga – 4,35 mln. Różnica nie przekraczała więc 300 tysięcy głosów. Oliwy do ognia dolało, być może w sposób niezamierzony, stanowisko Komisji Europejskiej oraz Stanów Zjednoczonych, które już w dzień po wyborach zgłosiły wątpliwość co do ich uczciwości.

Krwawe zamieszki objęły początkowo plamiona Kikuju, którzy od czasu ogłoszenia niepodległości przez ten kraj mieli monopol na władzę i Luo od zawsze spychanych na margines. Bardzo szybko dołączyli do nich niezadowoleni Kalenjin, Kisii i Masajowie. Plemiona walczyły ze sobą na łuki i maczety, mordując przeciwników politycznych i paląc ich domostwa. W krwawej wojnie na tle etnicznym zginęło wówczas około 1,5 tys. osób, a blisko 600 tys. musiało opuścić swoje domy. Dla uspokojenia sytuacji w kraju sięgnięto po kompromis – Mwai Kibaki utrzymał stanowisko prezydenta, a Raila Odgina został premierem. Nie oznacza to jednak, że sytuacja w Kenii osiągnęła stabilizację i na zawsze zapanowała zgoda. Najlepszym dowodem jest oficjalne stanowisko episkopatu Kenii, który otwarcie zarzuca, że „klasa polityczna nadal uprawia własne gry, zamiast zajmować się kwestiami rozwoju”.

3 kwietnia 2009 roku kard. John Njue zarzucił aktualnej koalicji, że w pierwszym roku rządów więcej uczyniła dla pogłębienia podziałów, niż dla zjednoczenia narodu. Nie poradziła sobie również z wielkimi wyzwaniami, takimi jak powrót uchodźców, walka z korupcją czy rewizja konstytucji. Ludzie mówią o tym niechętnie, ale ich rozgoryczenie jest usprawiedliwione. Prezydent, członkowie rządu, ich asystenci, sekretarze i posłowie należą do najlepiej zarabiających na świecie urzędników państwowych. Prezydent Kibaki zgarnia miesięcznie 615 tysięcy dolarów, czyli znacznie więcej niż prezydent USA czy brytyjski premier. Prezes kenijskiego Banku Narodowego zarabia 400 tysięcy dolarów – dwa razy tyle, co szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej. Posłowie potrafią zarobić kilkaset tysięcy dolarów rocznie, nie wliczając w to dodatków, bezzwrotnych pożyczek i wszelkich ulg. A pracują zwykle nie więcej niż 60 – 80 dni w roku. 

To wszystko dzieje się w kraju, w którym dochód blisko 20 mln mieszkańców nie przekracza 1 Euro dziennie, gdzie żyje ponad 1,5 mln nosicieli HIV i kilka milionów analfabetów. To, być może, się zmieni po wprowadzeniu obowiązkowego i bezpłatnego nauczania na poziomie podstawowym i średnim. Plusem tej operacji jest fakt, że średnia wieku Kenijczyków nie przekracza 20 lat, minusem – wszechobecna bieda. Tę ostatnią nawet poddałam w wątpliwość patrząc na dzieci w pięknych jednolitych mundurkach idące do szkoły, ale szybko zostałam wyprowadzona z błędu. To dzieci ze szkół prywatnych, na które stać jedynie warstwę średnią. W slumsach i wioskach, które odwiedziłam luksusem jest długopis, a rarytasem zeszyt do pisania. 
Kenię warto odwiedzić i robi się tu sporo dla turystyki przy wsparciu wielu instytucji na całym świecie. Czy Kenia pójdzie jednak drogą jedności, a przyjazd na wczasy w ciągu kilku kolejnych lat będzie możliwy tego nikt nie wie. Obawy o stabilność w tym kraju są nadal bardzo poważne. 

Zapowiadane na rok 2012 kolejne wybory prezydenckie zaplanowano ostatecznie na 4 marca 2013. Dwom z kandydatów grozi jednak proces o zbrodnie przeciwko ludzkości. Przed sądem mają stanąć były minister rolnictwa William Ruto, szef stacji radiowej Joshua arap Sang, były wiceprezydent Uhuru Kenyatta (syn twórcy niepodległej Kenii Jomo Kenyatty) i były szef kenijskiej służby cywilnej Francis Muthaura. To oni kierowali zwalczającymi się ugrupowaniami politycznymi w roku 2007. Kenyatta i Muthaura będą sądzeni za zlecanie morderstw, gwałty, przymusowe przesiedlenia i prześladowania przeciwników politycznych. Na Ruto i Sang ciążą te same zarzuty, z wyłączeniem gwałtów. Czy dla Ruto i Kenyatty będzie to oznaczało koniec marzeń o prezydenturze na razie nie wiemy. Daty rozpoczęcia obu procesów sędzia Kuniko Ozaki ma ogłosić przed 14 lipca 2012 roku.

Nie bez znaczenia jest także fakt, że 12 czerwca 2012 roku w katastrofie śmigłowca  w pobliżu Nairobi zginął minister spraw wewnętrznych George Saitoti. Był on kluczową postacią w walce z somalijskim ugrupowaniem Al-Shabaab, jedną z najpotężniejszych postaci na kenijskiej scenie politycznej oraz najpoważniejszym kandydatem w walce o fotel prezydenta. Na tę chwilę mam wielkie obawy czy Kenijczycy dojrzeli do samodzielności i czy jej cena, dla nich samych, nie będzie za wysoka.