Kiedy po raz pierwszy czytałam historię Cancun przypomniała mi się mała arabska wioska znana dziś jako jeden ze światowych kurortów pod nazwą Hurghada. W Meksyku  takim miejscem jest Cancun w stanie Quintana Roo. W latach 60-tych XX wieku niczego tu jeszcze nie było, a turyści masowo oblegali plaże Acapulco. Sukces tego miejsca stał się bodźcem dla meksykańskiego rządu by postawić na turystykę. W roku 1969 zapadła decyzja o lokalizacji, a w 1974 stanął pierwszy hotel. Zadanie nie było proste. Wymagało budowy od podstaw zaplecza dla strefy wypoczynkowej z hotelami, a także międzynarodowego lotniska, mogącego obsłużyć dynamicznie wzrastający ruch turystyczny. Ten ruch początkowo generowali Amerykanie, a potem zainteresował się tym miejscem cały świat.

W dwa lata od wybudowania pierwszego hotelu Cancun mogło zaoferować 1500 pokoi, a w ciągu kolejnych dziesięciu lat ich liczba wzrosła do 12 tys. Początek był jednak skromny bo światowe marki nie były zainteresowane inwestowaniem w nieznanym miejscu. Pierwsze pieniądze musiał wyłożyć Meksyk budując 9 hoteli. Potem pojawił się kompleksowy projekt opracowany przez Fondo Nacional de Fomento al Turismo, a wraz z nim wiarygodność tego miejsca niewspółmiernie wzrosła.

Dziś na wyspie, będącej częścią drugiej co do wielkości rafy koralowej na świecie, można spotkać wszystkie najbardziej liczące się sieci hotelowe. Gości tu przepych i bogactwo, a biały piasek plaż i krystaliczne wody Morza Karaibskiego są niepowtarzalnym tłem tego obrazu.

Cancun ma niestety także swoją niechlubną historię. Znane jest jako punkt przerzutowy kolumbijskiej kokainy i centrum prania pieniędzy. Po Juarez i kartelach Gulf, w ostatnich latach rządzi tu grupa Los Zetas, która przejęła kontrolę nad wieloma szlakami przemytniczymi przez Yuacatan. Walka meksykańskiego rządu z tym procederem jest krwawa i bezwzględna. To widać na każdym kroku i niemal każdego wieczora można śledzić efekty tych działań w telewizji. Na pewno jest już spokojniej niż w pierwszych latach obecnego stulecia gdy nawet nie wypuszczano turystów z hoteli.

My trafiamy do czterogwiazdkowego hotelu Aquamarina, położonego w początkowym odcinku wyspy od strony centrum kulturalnego. W porównaniu do gigantów w tej branży Aquamarina to wręcz kameralny hotel dysponujący 172 pokojami w czterech kategoriach. Na dwa dni pobytu w zupełności wystarczy podstawowy standard z łazienką, telewizorem i balkonem. Z każdego pokoju, a przynajmniej z balkonu, widać choć skrawek morza. W wyposażeniu dodatkowym jest sejf, nie ma natomiast kart na ręczniki plażowe. Bez problemu można je dostać przy basenie wypełniając odpowiedni kwit, w którym najważniejsza jest data, nr pokoju i podpis. Zdając ręczniki pod koniec dnia dokument jest zwracany. Trochę to dziwna procedura, którą każdego dnia trzeba powtarzać. Kwit z ostatniej doby trzeba zachować do rozliczenia z recepcją przy wyjeździe.

Hotel dysponuje dwoma niewielkimi basenami i wąskim skrawkiem plaży, na której może się zmieścić kilka rzędów leżaków. Jesteśmy tu pod koniec października, a więc po sezonie i poza nami jest bardzo niewielu gości. Można powiedzieć, że wieje pustką i dzięki temu mamy niezły komfort. Trudno jednak sobie wyobrazić organizację wypoczynku i dostęp do plaży w pełni sezonu. Poza tym dno morza w pobliżu plaży jest zarośnięte i z daleka widać tylko wąskie skrawki piasku wolnego od wodorostów. Drewniane molo nie rozwiązuje problemu, bo rośliny sięgają znacznie dalej niż ono. Na szczęście kontakt z nimi jest w miarę przyjemny, są szorstkie i niezbyt długie więc nie łapią za nogi.  Te większe i droższe hotele mają znacznie szersze plaże, pozbawione tej zbędnej atrakcji. Plusem naszej okolicy jest fakt, że można spokojnie wyjść na spacer i iść brzegiem do znudzenia. Przy okazji można zrobić jakiś mały interes i okazyjnie kupić coś ciekawego.

Aquamarina ma 6 punktów gastronomicznych, w tym dwie restauracje, bar z przekąskami i trzy barki. Restauracja Las Perlas wewnątrz hotelu, przy recepcji, żywi przez cały dzień. Oczywiście zaczyna się od świeżych soków i owoców. Serwuje kuchnię europejską i miejscową, dużo przypraw i meksykańskich smaków. W ciągu dnia warto zajrzeć do La Parrilla Snack Bar przy plaży, gdzie bez zbędnych przygotowań i przebierania się można zjeść obiad.

Przed zachodem słońca można wybrać się na spacer i zobaczyć okolicę w zupełnie innych barwach, a wieczorem przy drinku posłuchać dobrej muzyki. Drugie popołudnie, a raczej wieczór, warto poświęcić na zakupy, albo przynajmniej zobaczyć jak to wygląda i posmakować trochę nocnego życia Cancun. Za jedyna 8 pesos miejscowym autobusem można dojechać wszędzie, a kierowcy chętnie pomogą. U nich też kupuje się bilety. Przewodnik uczulał nas, że nie wydają reszty, ale po tych kilkunastu dniach z pewnością drobnych się nazbiera. Poza tym widziałam, że wydają, albo tak dobrze trafiłam. Z tego wyjazdu nie pokażę Wam zdjęć, bo dla wygody i bezpieczeństwa sprzęt pozostał w hotelu.

Dwa dni spędzone w Cancun z pewnością pozwolą na odrobinę beztroskiego wypoczynku. Jest to miejsce, które warto zobaczyć i posmakować. W szczycie sezonu, który przypada na lipiec i sierpień, pełno tu Amerykanów, którzy po prostu mają blisko. W mojej ocenie kilkanaście godzin lotu tylko po to, by poleżeć na słońcu raczej nie ma sensu.

Do Meksyku warto się wybrać przede wszystkim po to, by go zobaczyć. Na pewno karaibskie brzegi porośnięte dzikimi palmami to coś, o czym marzymy, ale nie tutaj. Jeżeli jednak się na to zdecydujecie warto przede wszystkim wybrać odpowiednią porę by nie trafić na tajfuny i tropikalne burze. Mój wyjazd w październiku był bardzo ryzykowny. Przed wylotem bacznie obserwowałam pogodę bo od zachodniego wybrzeża Meksyku zaczął rozbudowywać się tropikalny cyklon. Na szczęście osłabł i rozpłynął się w powietrzu.

Gdy 22 października wracałam do domu, w basenie Morza Karaibskiego rozpętała się tropikalna burza Sandy. Pochłonęła 253 ofiary śmiertelne uderzając w Jamajkę, Haiti, Dominikanę, Kubę i wybrzeże Stanów Zjednoczonych. A przecież czas powstania i droga huraganu to tylko dzieło przypadku.

20 października 2005 roku huragan Wilma dotarł do półwyspu Yukatan i przeszedł w pobliżu Playa del Carmen na zachód od Cancun. Miał czwartą kategorię. 21 sierpnia 2007 roku, oko huraganu Dean doszło 310 km na południe od Cancun wydmuchując piasek z plaż na długości ponad 20 km. Lotnisko w Cancun zamiast witać gości zamieniło się w wielki punkt ewakuacyjny. Niezależnie od pogody zawsze trzeba tu uważać na silne prądy morskie i kto słabo pływa lepiej pozostać blisko brzegu.