muzyka_swiata

Specjalnie nie używam w tym  miejscu terminu muzyka egipska bo język sprawia, że w tym regionie świata muzyka przenika granice i słucha się tego co się lubi. Kto nigdy nie zetknął się z muzyką arabską być może kojarzy ją z pieśnią muezima nawołującego do modłów i to zasadniczy błąd, przez który wiele tracimy.

Od czasu gdy na listach przebojów i w polskim radio pojawiła się grupa Arash z takim przebojami jak Pure Love, czy Suddenly o muzyce arabskiej cicho i głucho, a i tamten debiut wydaje mi się niemożliwy gdyby Labaf Arash nadal mieszkał w Iranie, a nie w Szwecji. Szkoda, bo ta melodyjna i bardzo rytmiczna muzyka w wielu przypadkach zasługuje na właściwe jej miejsce na listach i w naszych zbiorach. Można przy niej tańczyć, doskonale odpoczywać i planować podróże.

Zanim więc wyjedziecie i usłyszycie ją na egipskiej ulicy zapraszam na krótką konfrontację z Waszymi wyobrażeniami. Spośród dziesiątków wokalistów szczególnie przypadły mi do gustu wykonania dwojga: są nimi rodowity Egipcjanin Amr Diab i Libanka Nancy Ajram.


Amr Diab urodził się w Port Said i swoją przygodę z piosenką rozpoczął za namową ojca. Po raz pierwszy zaśpiewał na egipskiego radia przy okazji jednego z festiwali w Port Said oczywiście nie jako uczestnik ale absolutny nowicjusz i amator. Miał wówczas 6 lat i w nagrodę otrzymał gitarę od gubernatora. Tak to się zaczęło. Nagrywa od 1983 roku, a jego ostatni album z roku 2018 nosi tytuł Kol Hayaty.

Namcy Ajram rozpoczęła swoją muzyczną podróż do sukcesu gdy miała osiem lat. Jej mentorem była z kolei babcia. Startowała i wygrywała w konkursach dla dzieci w lokalnych stacjach telewizyjnych. Na dobre zadebiutowała dzięki programowi Noujoum Al Moustakbal (Gwiazdy przyszłości). Od tej pory w świecie arabskim rozpoznaje ją każdy. Jej pierwszy album Mehtagalak (Potrzebuję ciebie) ukazał się w roku 2000 i od tamtej pory nagrała osiem kolejnych. Ostatni, o jakim wiem z roku 2010 nosi tytuł Einy Aleik.

Utwory wykonywane przez oboje są zaliczane do gatunku pop, ale muzycznie utrzymane są w arabskich klimatach i to jest najpiękniejsze.
Fajnie jest też posłuchać wybranych nagrań Egipcjanki Mai Selim zwłaszcza z jej albumu wydanego w roku 2007 Ehlawet El Ayam (Dni stają się piękne), a także Haify Wahby, Mohameda Fouad’a, Mostafy Amar’a czy Samo Zein’a. Ale to tylko mój wybór i będę wdzięczna za każdą sugestię.

Muzyka chorwacka jest bardzo zróżnicowana i miłośnik każdego z gatunków z pewnością znajdzie coś przyjemnego dla siebie. Pozostaje ona jednak pod silnym wpływem dwóch kultur – europejskiej oraz śródziemnomorskiej. Ta druga towarzyszyła mi podczas moich wędrówek i zyskała moją sympatię, a szczególnie pop z domieszką folkloru dalmatyńskiego.

To właśnie te rytmy stwarzają ten niepowtarzalny i w moim pojęciu chorwacki klimat. Bardzo popularne, a zwłaszcza na południu są tradycyjne klape, śpiewane a cappella, choć ich słuchanie wymaga odpowiedniego miejsca i nastroju. Przypominają może nieco chóralną muzykę liturgiczną choć ich główna tematyka skupia wokół miłości, morza i wina. Swoich ulubieńców znajdą też pasjonaci różnych odmian rocka czy rapu, ale te gatunki jakoś mi nie pasują do wieczorów spędzanych przed namiotem w oliwkowym gaju i w świetle naftowych lampek.

Spośród wielu wykonawców mam dwóch szczególnie ulubionych i chyba trudno się temu dziwić bo zyskali wielką sławę daleko poza granicami swojego kraju. Im też poświęcę najwięcej miejsca na mojej liście i mam nadzieję, że słuchanie tej muzyki sprawi Wam przyjemność. Są nimi Oliver Dragojevic i Goran Karan.

Oliver Dragojevic pojawił się na koncertowych scenach ponad 40 lat temu, a swoje pierwsze albumy Ljubavna Pjesma oraz Malinkonija nagrał w roku 1977. Od tamtej pory wydał co najmniej 13 albumów, a ostatni o jakim wiem w roku 2010 i nosił tytuł Samo Da Je Tu. Niestety więcej już nie zaśpiewa bo zmarł 29 lipca 2018 w Splicie. Chorwacja straciła wielkiego artystę ale myślę, że jego wspaniałej muzyki, będą tak jak ja, słuchać kolejne pokolenia.


Goran Karan do roku 1997 był wokalistą zespołu Big Blue, ale dopiero kariera solowa zapewniła mu szeroki rozgłos. Specjalizuje się w piosenkach pozostających pod silnym wpływem dalmatyńskiej muzyki ludowej i może właśnie dlatego ją lubię. W 2000 roku reprezentował Chorwację na Konkursie Piosenki Eurowizji, a jego przebój „Ostani” dał mu wówczas 9 miejsce. Jego pierwszym solowym albumem był krążek „Kao da te ne volim” z roku 1999 i do roku 2008 naliczyłam ich 7 z ostatnim „Dite Jubavi”. W kwietniu 2010 odbył, zakończone sukcesem tourne po Stanach Zjednoczonych a w lipcu 2011 był jedną z gwiazd Festiwalu Kultury Światowej jaki odbył się na Stadionie Olimpijskim w Berlinie.

Lżejszą i utrzymaną w podobnych klimatach muzykę grają od lat zespoły Baruni i Crvena Jabuka, od których właściwie zaczynałam kontakt z tą muzyką. Znam też kilkoro zagorzałych fanów Marko Perkovic’a Thompson’a i niewiele brakowało bym znalazła się na jego koncercie. Nie będę jednak prezentować jego utworów chociażby z tej racji, że jest na równi uwielbiany jak i znienawidzony w swoim kraju. Młodsze pokolenie to między innymi także także Gibonni, Toni Cetinski i Danijela, którą tu usłyszycie.

To co w muzyce tego regionu zwróciło moją uwagę jest fakt, że pomimo rozlewu krwi i wielkiej tragedii jaka dotknęła obszar dawnej Jugosławii narodowe antagonizmy nie przeniosły się na wrogość do wykonawców starszego pokolenia. Chorwacki muzyka pop jest chętnie słuchana w Słowenii, Bośni i Hercegowinie, a także w Serbii i Czarnogórze. Z kolei  wokaliści z Bośni jak Dino Merlin czy Djordje Baląević z Serbii mają swoją publiczność w Chorwacji. A więc jedźcie tam i szukajcie własnych klimatów, a jak znajdziecie chwilę podzielcie się swoimi wrażeniami.

Trudno wyobrazić sobie Karaiby i Dominikanę bez muzyki i tańca. Diminikańczycy mogą poszczycić się niezliczoną liczbą zespołów i solowych wykonawców, wśród których naprawdę trudno wybrać najlepszych. Za dnia króluje rytmiczne merenque, a wieczorami nastrojowa bachata i salsa. Nikt nie potrzebuje skomplikowanych urządzeń i syntezatorów bo gra się na wszystkim co wydaje kontrolowany dźwięk, ale także skrzypi, skrobie i stuka zwłaszcza przy merenque. W XIX w. był to taniec dla ludzi z wyższych sfer ale dziś tańczą je wszyscy.

Nie bez wpływu pozostała tu postać dyktatora Rafaela Trujillo, który ogłosił merengue narodową muzyką Dominikany. To może być także waszym udziałem. Wystarczy, że wybierzecie się katamaranem na Saonę i niemal natychmiast zostaniecie wciągnięci w ten rytm przez ciemnoskóre dziewczyny i tancerzy, którzy prześcigają się w tworzeniu nowych układów choreograficznych.


Odwagi doda wam obficie polewany rum i mamajuana, po których kroki same wychodzą i oby nie za długie, bo można skończyć za burtą.

Na mojej liście karaibskich przebojów znaleźli się dość przypadkowo: Andy Andy, Alberto Baros, Antony Santos, Chichi Peralta, Cuco Valoy, Frank Reyes, Joe Veras, Juan Luis Guerra, Raulin Rodrigues i kilku innych.

W doborze kierowałam się brzmieniem i linią melodyczną konkretnych utworów, a nie faktyczną popularnością wykonawców dlatego być może traficie na wielu innych, równie dobrych, a nawet lepszych. Jak się okazuje na pewno trafiłam z Juan Luis Guerra, który był niekwestionowaną gwiazdą zamykającą 53 Viña del Mar Festival jaki odbył się w marcu 2012 w Quinta Vergara w Chile. Dominikana nie wystawiła niestety artystów w konkursie, a jego zwycięzcami okazały się piosenki z Meksyku, Włoch, Chile i Kolumbii.

Nie ukrywam, że z trzech wymienionych stylów najbardziej polubiłam bachatę i to chyba ona przeważa na mojej liście. Będzie mi miło, jeśli tą  muzyką wprowadzę was w dobry nastrój przed wyjazdem, albo do chwili wspomnień i relaksu po powrocie. I to by było na tyle – a więc lećcie, szukajcie swojego raju i pozdrówcie ode mnie Karaiby.

Indyjski Bollywood i jego niezliczone filmy całkowicie zdominowały muzykę pop, a tylko o takiej ośmielam się wspominać. Poznanie tradycyjnej muzyki indyjskiej, wywodzącej się z praktyk medytacyjnych, wymagałoby długich i cierpliwych studiów. Jej zrozumienie i obdarzenie sympatią, jaką cieszy się wśród prawdziwych koneserów nie jest łatwe.

Pytając o najpopularniejszych wokalistów padają takie nazwiska jak: Lata Mangeshkar, Alka Yagnik, Akriti Kakkar, Kavita Krishnamurthy, Shreya Ghoshal czy Asha Bhonsle, do której należy światowy rekord liczby nagrań wpisany do Księgi Guinness’a. Wśród panów – Sonu Nigam, Mohammed Rafi, Kumar Sanu, Shaan, Shankar Ehsaan Loy, Atif Aslam czy Shankar Mahadevan. Szczerze mówiąc nie wszyscy przypadli mi do gustu, a za to na mojej liście znajdziecie wykonawców, których nie wymieniłam.

W Indiach kręci się każdego roku kilka tysięcy filmów, a każdy z nich ma swoją muzykę i piosenki. Tworząc i nagrywając kilkanaście tysięcy utworów rocznie trudno o autentyczny przebój, więc jedne zostają w pamięci inne przemijają. Nie sposób się w tym gąszczu poruszać i dokonywać wyboru, więc mój jest całkiem przypadkowy. Myślę jednak, że da się przy tym pracować i odpoczywać.


A Bollywood? No cóż, przez dwa tygodnie mogłam zobaczyć trochę filmów mając do wyboru kilkanaście kanałów indyjskiej telewizji. Oni naprawdę kochają swoje kino i nie są w tym odosobnieni. Kluby fanów Bollywood są także i u nas. Zanim jednak do komercjalnego kina indyjskiego przylgnęła ta nazwa, twórczość filmowa Indii była znana i ceniona w świecie znacznie wcześniej. W latach 1958 – 1960 trzy indyjskie filmy były nominowane do Oscara w kategorii najlepszy film obcojęzyczny. Zdobywały też nagrody na festiwalach filmowych w Canes. Dzisiejsza „masowa” produkcja tanich filmów z pewnością nie niesie z sobą takich wartości, ale i tu zdarzają się perełki także w kategorii muzyki, które znajdziecie na mojej liście.

Odrębnym tematem jest klasyczna muzyka instrumentalna, którą już w latach 50-tych rozsławił wirtuoz sitar Ravi Shankar. Brzmienie tego instrumentu i orientalna linia melodyczna stały się inspiracją dla wielu współczesnych muzyków. Zafascynowani nią byli George Harrisson i Yehudi Menuhin, z którym Ravi Shankar wielokrotnie koncertował i nagrywał. Gościły go największe sale koncertowe świata i najwięksi przywódcy.

Zdobywał nagrody Grammy i nominacje do Oscara, najwyższe odznaczenia w Indiach i poza granicami, a między innymi Order Imperium Brytyjskiego z rąk królowej Elżbiety II. Jego sztukę i tradycje rodzinne przejęła córka Anoushka Shankar, wielokrotnie występując u boku ojca. 11 grudnia 2012 roku świat muzyki i całe Indie pogrążyły się w smutku po śmierci wielkiego twórcy, wirtuoza i nauczyciela. Mam jednak nadzieję, że wraz z jego odejściem sitar nie zamilknie, chociaż to muzyka wyłącznie dla „wybranych”. Z rodzinnego albumu wybrałam na zachętę coś, co nie powinno być zbyt męczące, nawet dla osób nie lubiących takiej muzyki – Anoushka Shankar – Voice of the Moon.

Muzyka marokańska to temat trudny ze względu na mnogość kultur i gatunków. Na terenie Maghrebu rozwijała się kultura berberyjska, arabska i żydowska. Swoją odrębną kulturę przynieśli tu także Tuaregowie i napływowa ludność czarnej Afryki. Oczywiście każda z nich chciała zachować odrębność, ale także wzajemnie się przenikały. Znajomość tematu to obszar studiów dla koneserów, a nie temat na taką stronę.

Wspomnę zatem tylko o kilku podstawowych gatunkach, które kultywowane są do dziś. Należą do nich muzyka berberyjska, wśród której wyróżnia się styl zwany Ahwash spotykany głównie w wiejskich ceremoniach społecznościowych i wymagający udziału co najmniej kilkudziesięciu muzyków i śpiewaków oraz Raiss będący połączeniem poezji śpiewanej, tańca i komedii. Głównym źródłem Raiss jest ortodoksyjny islam.

Kolejny gatunek to Chaabi czyli muzyka folk spotykana zwykle na weselach, doskonale nadająca się do tradycyjnego tańca marokańskiego i popularna na folkowych festiwalach. Współczesnym wykonawcą tego gatunku jest np. Abdellah Daoudi. W odróżnieniu od niej Malhun to miejska poezja śpiewana, której początki sięgają XV w. oazy Tafilalet na południu Maroka.

Do tradycyjnych rytmów zalicza się także mistyczną muzykę Gnawa przyniesioną tu z obszaru Afryki Sub-Saharyjskiej oraz Sufi będącą integralną częścią kultury bractw sufickich, a pozwalającą na osiągnięcie mistycznej ekstazy.


Współcześni twórcy marokańscy sięgają także po gatunki znane na całym świecie. Istnieje więc marokański rap, hip-hop, marokańska muzyka rockowa, a nawet reggae. Maroko doczekało się nawet w tych gatunkach własnych gwiazd jak Cheb Mimoun, Hanino, a przede wszystkim Nadir Khayat znany w świecie muzycznym jako RedOne. Co prawda w roku 1991 wyemigrował do Szwecji i po czterech latach uzyskał szwedzkie obywatelstwo, ale w niczym to nie przeszkadzało królowi Mohamedowi VI aby w roku 2011 przyznać mu królewską nagrodę „intelektualnej doskonałości”.

Nadir Khayat to rzeczywiście postać niezwykła. Po okresie występów solowych i współpracy z różnymi szwedzkimi zespołami postanowił pisać piosenki dla innych i tak zaczęła się jego niewyobrażalna kariera. Współpracował z wieloma gwiazdami światowej sławy, a byli wśród nich: Akon, Marc Anthony, Justin Bieber, Alexandra Burke, Cheb Khaled, Cher, Taio Cruz, Kat DeLuna, Selena Gomez, Enrique Iglesias, Alexis Jordan, Lionel Richie czy Kelly Rowland.

Sześciokrotnie nominowany do nagrody Grammy wygrał trzy. W roku 2009 był „numerem trzy” na liście autorów tekstów. Założył dwie wytwórnie płytowe, a od roku 2007 mieszka w USA i aktualnie pracuje nad albumem RedOne Presents, na którym znajdą się wykonania takich gwiazd jak Lady Gaga, Enrique Iglesias, Priyanka Chopra, Stevie Wonder i Lionel Richie.

Ja na swojej liście sięgam do marokańskich wykonawców muzyki pop, której da się posłuchać dla relaksu i która potrafi wprowadzić w klimat Maroka, pomimo że do tradycyjnej muzyki tylko nawiązuje. Trochę szkoda tylko, że słychać w niej więcej rytmów arabskich niż berberyjskich, ale te pozostawmy w muzyce Chaabi.

Szukając ciekawych wykonawców do mojej skromnej listy natrafiłam jednak na poważny problem jakim jest niedosyt męskich wykonawców muzyki pop. Na kilku najpoważniejszych portalach muzycznych świata islamu takich jak MaghrebSpace, Tarabyon czy Yala znalazłam zaledwie kilku facetów, których muzyka odpowiada moim klimatom. Są nimi Hatim Ammor, Saad Lamjarred, u którego słychać trochę Chaabi i chyba najbardziej popularny – Abd El Fattah Gereny.

Pomimo wszystko w muzyce pop rządzą dziewczyny: Laila Ghufran, Janat, Mona Amarsha, Hoda Saad, Asmaa El Menawer, Sofia Marikh, czy Samira Said której płyty rozeszły się w ponad 50 mln egzemplarzy.

Przyzwyczajeni do słuchania najnowszych pozycji z list przebojów często nie zdajemy sobie sprawy jak głęboko muzyka danego kraju zakorzeniona jest w jego historii i kulturze. W Meksyku to zjawisko jest widoczne w sposób szczególny i im bardziej zagłębiałam się w temacie, tym bardziej ręce mi opadały. Bo jak opowiedzieć o niej w kilku zdaniach, gdy powinna doczekać się raczej poważnego opracowania naukowego.

Bez wstydu muszę przyznać, że nie miałam też pojęcia, jak stare są niektóre utwory wylansowane do rangi estradowych przebojów przez współczesne gwiazdy. To naprawdę ciekawa historia, do której poznania szczerze zachęcam.

Moją listę zacznę nie przypadkowo od piosenki „Cielito Lindo”, którą w polskiej wersji, niemającej nic wspólnego z oryginałem, nuciła warszawska ulica w czasie wojny. Starsi z pewnością ją pamiętają z filmu „Zakazane piosenki”. Spośród wielu wykonań, w tym także przez znakomitości światowej estrady jak Trini Lopez, Placido Domingo, Luciano Pavarotti czy Jose Carreras wybrałam wersję mariachi, którzy tworzą muzyczne tło meksykańskiej ulicy, a przede wszystkim wieczornych spotkań przy kawie.

Kto by pomyślał, że liryczna piosenka napisana w 1882 roku przez Quirino Mendozę urośnie do miary symbolu i będzie jeszcze po tylu latach rozpoznawana przez cały świat.


A co myślicie o „La cucaracha”? – Podobno przywędrowała do Meksyku z Hiszpanii, ale dopiero tu, w okresie rewolucji, stała się sławna, gdy do oryginalnej melodii dopisano wiele nowych zwrotek o wymowie politycznej. Pierwotnego karalucha, który po stracie jednej z sześciu nóg nie może równo chodzić, ale wiecznie chce tańczyć, zastąpiła w domyśle postać znienawidzonego prezydenta Victoriano Huerty – narkomana i notorycznego pijaka.

Z treścią piosenki wiąże się też opowieść o Pancho Villa, jego żołnierzach i samochodzie, z którego wystawały na wszystkie strony ich nogi i ręce, przez co samochód wyglądał jak karaluch. Usłyszycie o nim w nagraniu Lili Downs, zaliczanej do dziesiątki najpopularniejszych, piosenkarzy Meksyku. W jej wykonaniu także kolejny światowy przebój Cucurucucu Paloma Tomása Méndeza z 1954 roku, wylansowany przez Lolę Beltran w filmie pod tym samym tytułem. W swoim estradowym repertuarze mieli ją między innymi Harry Belafonte, Nana Mouskouri, Julio Iglesias i Joan Baez. W Meksyku powstała też La Bamba, którą w roku 1958 rozsławił  Ritchie Valens.

Ale może dość tej historii, bo chciałabym, aby meksykańska muzyka kojarzyła się Wam przede wszystkim z dobrym nastrojem podczas pracy, domowych zajęć czy odpoczynku. Mam nadzieję, że zapewnią to współcześni wykonawcy muzyki pop tacy jak Marisela, Laura Flores czy Marco Antonio Solis, którego lirycznych ballad słucha się najlepiej. Nie jestem chyba w tej opinii odosobniona skoro sprzedano ponad 80 mln jego płyt.

Do roku 1995 był kompozytorem i wokalistą grupy Los Bukis, po czym rozpoczął karierę solową nie odcinając się jednak od współpracy z innymi wykonawcami. Pisał piosenki między innymi dla Mariseli, Anais i Julio Inglesiasa, a w roku 2010 otrzymał swoją gwiazdę na Walk of Fame w Hollywood.

Innym meksykańskim posiadaczem tej gwiazdy jest na mojej liście Juan Gabriel (Alberto Aguilera Valadez) autor ponad 1000 kompozycji, którego albumy rozeszły się w nakładzie ponad 100 mln egzemplarzy. Mój wybór padł m.inn. na kompozycję „La Mujer Que Yo Amo”, którą w roku 2010 Juan Gabriel wykonał na żywo w Bazylice NMP z Guadalupe w Mexico City. Znalazłam też miejsce dla Seleny (Selena Quintanilla-Pérez) – zdobywczyni czterech nagród Grammy, zamordowanej 31 marca 1995 roku. W 1997 roku film biograficzny „Selena” przyniósł sławę Jennifer Lopez.

O granicach wytyczonych przez mocarstwa kolonialne, bez najmniejszego związku z przynależnością etniczną, kulturową, a nawet więzami rodzinnymi, decydowała czasami skuteczna donośność kuli armatniej. Dlaczego po odzyskaniu niepodległości nadal trwa bezsensowne przywiązanie do tych granic trzeba zapytać polityków, bo z całą pewnością nie stanowią żadnej bariery dla muzyki i nie decydują o jej różnorodności.

Oczywiście okres kolonialny wywarł spory wpływ na współczesną muzykę pop, ale decydowały o tym przede wszystkim względy komercyjne, a nie kulturowe. Sięgając po popularność wykraczającą poza granice regionu wykonawcy gambijscy próbują śpiewać po angielsku, a ci z Gwinei Bissau zamiast w tradycyjnym krioulo to często po portugalsku.

Spore różnice widać także w dominacji niektórych gatunków. Na obszarze Gambii i Senegalu najpopularniejszą wydaje się muzyka Mbalax (w języku Wolof oznacza rytm), będąca fuzją popularnej muzyki lokalnej opartej na rytmie afrykańskich bębnów z elementami jazzu, soul i rocka. Czołowymi przedstawicielami tego gatunku są: Viviane Ndour, Pape Diouf, Coumba Gawlo czy Youssou N’Dour. Mnie najbardziej spodobała się Viviane Ndour i kilka jej piosenek umieściłam na mojej liście.


Drugi ważny nurt to Mandinka i tu pośród gambijskich wykonawców króluje Jaliba Kuyateh i jego zespół Kumareh. W tradycyjnych stylach wolę jednak piosenki śpiewane przez Baaba Maal, Mansour Seck czy Ismael Lo z Senegalu i to właśnie on otwiera moją listę jednym z najpiękniejszych brzmień Afryki w utworze Tajabon (Tadieu Bone). Ten właśnie utwór znalazł się na ścieżce dźwiękowej filmu Pedro Almodóvara „Wszystko o mojej matce”.

Bardzo popularnym gatunkiem zwłaszcza w Gambii jest Reggae, co widać powszechnie na ulicach gdzie u mężczyzn królują dredy. Ciekawym przedstawicielem tego gatunku jest Singatech, a wymienia się także Chow Panachie i grupy: Roots Bongo Band, Rebellion The Recaller czy Mystic MC.

Do najpopularniejszych wykonawców w Gwinei Bissau należą z kolei: grupa Tabanka Djaz, Justino Delgado czy Rui Sangara. Tabanka Djaz to grupa o międzynarodowej sławie, która z powodzeniem koncertowała już w Portugalii, Angoli, Mozambiku, Senegalu, Francji, Luksemburgu, Holandii, Danii i USA. Warto wspomnieć, że nazwa zespołu nawiązuje do nurtu ludowej muzyki Tabanka pochodzącej w Wysp Zielonego Przylądka. Muzyki tego regionu nie posłucha się w naszych rozgłośniach i nasza wiedza o niej praktycznie nie istnieje.

Warto więc przed wyjazdem poznać przynajmniej garstkę wykonawców by wiedzieć czyich płyt szukać by nie kupić „kota w worku”. A płyty, co mnie zaskoczyło, wcale nie są tanie i w przeliczeniu na złotówki trzeba liczyć się z wydatkiem rzędu 30 PLN za sztukę. Dlatego mam nadzieję, że mój skromny przegląd pomoże Wam w dokonaniu właściwego wyboru.

Lankijska muzyka pop potrafi oczarować niepowtarzalnym stylem. Składają się na niego oryginalne brzmienie, czasami prosta, ale bardzo ciekawa aranżacja wykorzystująca tradycyjne lankijskie instrumenty, a przede wszystkim melodyjność. To muzyka przy której naprawdę można odpocząć, stojąca czasami na pograniczu muzyki relaksacyjnej. Z jej zdobyciem było już znaczne trudniej niż w Tajlandii, gdzie setkami tytułów kusi na każdym bazarze i w każdym sklepiku. Przygotowując swoją playlistę jak zwykle starałam się dotrzeć do źródeł i oprzeć na opiniach ludzi, dla których obcowanie z tym gatunkiem muzyki jest codziennością. Jedyna korzyć jaką wyniosłam to godziny przesłuchań i nieco lepsza orientacja w temacie. Niestety, moi faworyci raczej nie pasowali do żadnej z list. Ale z tym większą przyjemnością Wam ich przedstawię.


To zdecydowanie ludzie młodzi, będący kolejnym pokoleniem twórców pop, a jego początki na Sri Lance sięgają lat 60-tych ubiegłego wieku. Przynajmniej w mojej ocenie, za dużo w tamtej muzyce pogoni za modą, spoglądania na Bollywood i zachód Europy, a za mało tego specyficznego, lankijskiego klimatu, który potrafili włączyć do swojego brzmienia współcześni wykonawcy. Wielki wkład w rozwój tego gatunku wniósł klawiszowiec, kompozytor i autor tekstów Diliup Gabadamudalige, który na początku lat 80-tych, jako pierwszy wprowadził do lankijskiej muzyki technologię komputerową. Do roku 2003 był dyrektorem muzycznym YA TV (Young Asia Television) i za zasługi w dziedzinie muzyki, został uhonorowany przez rząd Sri Lanki tytułem Kala Suri. W roku 2000 odebrał krajową nagrodę filmową (Presidential Award) za muzykę do filmu „Rajya Sevaya Pinisai” (W służbie państwa).

Na miejscu miałam niewiele okazji by zetknąć się z lankijską muzyką popularną na żywo. Jeden z wieczorów udało mi się jednak spędzić w towarzystwie przemiłej rodziny, która przekonała mnie, że taniec i poczucie rytmu są obecne w życiu Lankijczyków od najmłodszych lat.

Muzyka tajska była dla mnie jak dotąd największym wyzwaniem. Być może dlatego, że po raz pierwszy zetknęłam się z nią dopiero przed wyjazdem, a ponadto na drodze do jej poznania stanęła wielka bariera językowa. Nie chodzi mi tu o rozumienie języka, ale przede wszystkim jego pisownię i możliwość transpozycji do postaci czytelnej, a zarazem możliwej do użycia w odtwarzaczu. Gdy spodobał mi się jakiś wykonawca nie miałam pojęcia kim jest, a z kolei gdy trafiłam na zapis europejski, to fonetyczny zapis tytułu był kompletnie bez sensu. Moją pierwszą płytą była składanka Orawee Sujjanon, która urzekła mnie tym orientalnym klimatem, wyrazistym i wibrującym głosem. Potem dowiedziałam się, że to najbardziej popularny i specyficzny styl nazywany w Tajlandii Luk Thung pochodzący od zwrotu pleng luk thung, co można tłumaczyć jako „piosenka dziecka z pól”. Podobnie jak country czy blues piosenki takie, śpiewane wolno i melodycznie z nieodzownym vibrato, opowiadały o trudach codziennego życia wśród wiejskiej biedoty.

Wbrew pozorom styl ten wcale nie jest stary, bo pojawił się dopiero na początku XX w. a w latach 80-tych przeniosła do na grunt muzyki pop Pumpuang Duangjan. Wydawało się, że po jej śmierci w roku 1992 ta muzyka, daleka od zachodnich standardów, odejdzie wraz z nią, ale na szczęście stało się inaczej. Gdy już znalazłam się w Tajlandii doznałam szoku, bo liczne stoiska fonograficzne aż uginały się pod ciężarem krążków sprzedawanych oficjalnie w formacie mp3. Tysiące kolorowych okładek i tyleż samo wykonawców może sprawiać wrażenie, że każdy tu śpiewa i nagrywa. Rzeczywiście śpiewa chyba każdy bo niezwykle modne jat karaoke i niemal każdy krążek muzyki pop ma właśnie taki odpowiednik.  Płyty zawierające po kilkadziesiąt nagrań kosztują średnio 150 bahtów.

Żeby nie zwariować od tej ilości zdecydowałam się na kilka, wybierając te z rodzaju Greatest Hits, a wcale nie łatwo coś kupić z angielskojęzycznym napisem na okładce. Po powrocie i odsłuchaniu moich zdobyczy czar prysł, bo w klasycznej muzyce pop nie ma śladu tajskich nastrojów czy instrumentów. A szkoda, bo tak pięknie potrafią to robić wykonawcy z kręgu kultury arabskiej.

W Tajlandii gra się wszystko co można spotkać na Zachodzie – pop, rock, hard-rock i muzykę tradycyjną. Wybierając utwory sięgnęłam do najpopularniejszych w tym kraju list przebojów i wykonawców, ale muszę przyznać, że nie zawsze ta klasyfikacja zgadza się z moimi odczuciami. Pośród najpopularniejszych wokalistek wymienia się Amitę Marie Young, znaną bardziej jako Tata Young – modelkę i aktorkę, która wygrała ogólnokrajowy konkurs śpiewu już w wieku 11 lat. Obok niej Jennifer Kim czy Jiew, która śpiewa najczęściej w duecie z równie utalentowaną wokalistką New. Na tej samej liście znajdują się Saranya Songsermsawad, Intira Jaroenpura (pierwszy album pod szyldem GMM Grammy w 1995) Lannę Commins, Anny Monthirapha, Palmy (koncerty w Japonii, Korei, Wielkiej Brytanii i Australii) czy Tong.

Abstrahując od tych ocen przedstawię Wam też najlepsze nagrania z moich płyt, ale będzie to tylko kropelka tego, co dzieje się w tajskim przemyśle fonograficznym bo taki też istnieje. Najbardziej znaną jest korporacja muzyczna RSiam – Public Company Limited RS, która grupuje co najmniej kilkudziesięciu artystów, posiada wytwórnię płytową, realizuje produkcje dla radia i telewizji i promuje koncerty. Chociaż poświęciłam temu tematowi sporo czasu ciągle czuję się jak nad brzegiem wielkiego oceanu, który dopiero czeka na poznanie. Będzie miło, jeśli wybrana przeze mnie muzyka wprowadzi Was w tajski klimat i skusi do odrobiny relaksu.