Wczesnym rankiem wyjeżdżamy na północ w okolicę miasta Miches, gdzie z przystani przy Playa Las Cañitas wypłyniemy katamaranem na południowe wybrzeże Półwyspu Samana. Słońce dopiero się podnosi, a w kotlinach Cordillera Oriental ciągle jeszcze śpi mgła. Jego promienie przeciskając się przez chmury i mgłę kreślą malownicze smugi. Widoczność zdecydowanie się poprawi gdy zobaczymy brzeg oceanu.

Prowincja El Seibo do której zmierzamy jeszcze dziesięć lat temu należała do najbiedniejszych na wyspie, a blisko 71% gospodarstw żyło w ubóstwie nawet w ocenie lokalnego urzędu statystycznego. Przyczyną tej sytuacji była izolacja prowincji leżącej między Zatoką Samana a północnymi zboczami pasma Cordillera Oriental. Brak dobrych dróg łączących ją z Punta Cana czy nawet najbliższym Sabana de la Mar ograniczał dostęp do rynków i możliwości zatrudnienia. Obecnie sytuacja się poprawia a krajowy program zrównoważonej turystyki stwarza nowe szanse dla mieszkańców.

Na przystań docieramy jako pierwsi i to dobry znak bo mamy szansę dotrzeć na miejsce przed napływem głównej fali turystów. Chwilę potem odbijamy. Wody zatoki są bardzo spokojne i chyba też jeszcze śpią. Za to my obowiązkowo w kapokach. To o tyle ważne, że w powrotnej drodze naszym katamaranem będzie rzucało jak łupiną, załoga będzie szczodrze serwowała rum i nikt już o kapokach nie będzie pamiętał.

Rejs przez zatokę potrwa około 45 minut. Gdy zobaczymy na horyzoncie słynny „most donikąd” będzie to znak, że zbliżamy się do przystani w Samana. Budowa mostu znalazła się kiedyś w rządowym planie zagospodarowania pobliskiej wysepki, na której miał powstać ekskluzywny ośrodek turystyczny. Po zmianie rządów plan budowy ośrodka upadł a gotowy już most pozostał jako ciekawa wizytówka Samany.

Tuż przy porcie przesiadamy się do turystycznej ciężarówki, którą przejedziemy na Rancho Limon. Po drodze zobaczymy kawałek miasta Samana, na którym warto zatrzymać wzrok i obiektyw.

Nie będzie to łatwe bo nasz kierowca będzie pędził jakby nie obowiązywały go żadne ograniczenia. A szkoda, bo miasteczko jest wyjątkowo zadbane i kolorowe. Kilka migawek z tego przejazdu jednak pokażę.

Dwa kilometry dalej zjeżdżamy na drogę lokalną, która zaprowadzi nas na Rancho Limon. Zabudowania stają się coraz rzadsze i wreszcie pochłania nas dżungla.

Na rancho dotrze przed nami tylko jedna grupa więc nie jest źle. Mamy podwójne szczęście bo dawno nie padało i droga do wodospadu będzie sucha. Dlatego założenie gumowych kaloszy to tylko propozycja, a nie konieczność. Gdy jest odwrotnie, gliniaste błoto sięga powyżej kostek. To powód do radości dla nas ale nie dla wodospadu i okolicznych mieszkańców żyjących z turystyki.

Każdemu z nas przydzielany jest wolontariusz z koniem Pierwszy raz spotykam się z sytuacją gdy rumaka dosiada się ze specjalnej rampy jakby był słoniem a nie koniem. Dla niektórych to jednak wygodne. Ruszamy po kamienistej i wąskiej ścieżce.

Wspomniałam, że sucha sucha droga to problem więc pora wyjaśnić dlaczego.
Wodospad El Limon jest wyjątkowy bo nie zasila go żadna rzeka. Wodę czerpie dzięki zjawisku kondensacji pary wodnej niesionej z wiatrem od oceanu. Gromadzi się ona w oczkach wodnych z których największym jest Arroyo Chico. Stąd naturalnie utworzonym kanałem spływa w dół.

Kondensacja pary jest możliwa dzięki specyficznej roślinności pokrywającej okoliczne wzgórza. Niestety tej jest coraz mniej z powodu wylesiania i rozwijającego się rolnictwa. Problem dostrzeżono zbyt późno i wodospad po prostu wysycha. Są takie okresy w roku gdy nie spływa po nim ani jedna kropla wody. To poważny problem dla około 500 rodzin których egzystencja zależy od naszej obecności. Wysychający wodospad spowodował prawie czterokrotne zmniejszenie napływu turystów w porównaniu z liczbą jaką notowano dziesięć lat temu.

Sytuację próbuje się ratować utworzeniem obszaru chronionego i akcją ponownego zalesiania. W tej ostatniej popełniono jednak poważne błędy sadząc niewłaściwą roślinność. Poza tym teren wokół Arroyo Chico nadal pozostaje w rękach prywatnych, a jego kanały odprowadzające są zdewastowane. Dlatego i wolontariusze chcą wyciągnąć od nas jak najwięcej w formie napiwku oczekując nawet 20$ za spacer w obie strony. Kiedyś każdy z nich mógł liczyć co najmniej na dwa kursy dziennie. Teraz bywają dni, że nie robią ani jednego.
Docieramy do końca trasy na szczycie wodospadu. Dalej konie nie pójdą bo musimy pokonać ponad 60 stromych schodów w dół. Niestety, potem także w przeciwną stronę.

Pomimo niewielkiej ilości wody wodospad o wysokości 52 m robi wrażenie. Trzeba go zobaczyć dopóki jeszcze można. Nagrodą jest nie tylko wspaniały widok ale i możliwość zażycia ochładzającej kąpieli w lagunie Ensueño. Trzeba jednak uważać na śliskie kamienie i głazy na dnie.
Po powrocie na rancho czeka nas lunch, po którym pojedziemy do Samany na przystań.

Znów jest okazja do kilku migawek z trasy i zachowania w pamięci chociaż kilku miejsc, których nie widzieliśmy poprzednio. Po drodze zatrzymamy się jeszcze na chwilę przy lokalnym sklepiku, gdzie miejscowe dzieciaki dadzą nam krótki pokaz taneczno-wokalny. Są zabawne i zasłużenie zbierają swoją kasę.

Przejazd przez miasto wykorzystam na to by je odrobinę przybliżyć.
Po raz pierwszy w źródłach historycznych miejsce to pojawia się w połowie stycznia 1493. Właśnie tu, w rejonie półwyspu Samana Krzysztof Kolumb zrobił ostatni przystanek na trasie swojej pierwszej podróży do Nowego Świata. Ze względu na wrogie przyjęcie przez Indian Cigüayos zakątek ten nie pozostał w zainteresowaniu Hiszpanów aż do roku 1756.

Wtedy pojawili się tu pierwsi osadnicy z Wysp kanaryjskich ściągnięci przez gubernatora Francisco Rubio. Po północnej stronie zatoki założyli miasto i nadali mu nazwę Santa Bárbara de Samaná. Osiedlili się też na południu w rejonie Sabana de la Mar. W ramach późniejszych porozumień pokojowych w roku 1796 kolonia przeszła w ręce Francuzów. W 1807 roku odbiły ją z rąk francuskich siły brytyjskie. W 1824 roku Prezydent Haiti Jean-Pierre Boyer zaprosił do osiedlania się na wyspie potomków czarnych niewolników z Ameryki, a ci trafili także w te strony. Ich potomkowie nazywani są dziś Samaná Americans.

Popłyniemy teraz na słynną wyspę  Cayo Levantado nazywaną także wyspą Bacardi. Ta druga nazwa pojawiła się po tym jak kręcono tu reklamę białego rumu Bacardi. Wyspa jest w 4/5 własnością hotelu Luxury Bahia Principe Cayo Levantado należącego do tej samej sieci co nasz czyli Grupo Piñero.

Część dostępna dla wszystkich to piękna plaża i turkusowa woda. Atrakcji nie należy się spodziewać chociaż powitano nas wyjątkowo – wydrążonym ananasem z dużą zawartością rumu. Ciekawe połączenie dodające sił po całym dniu. Czy wyspa może się podobać? – oceńcie sami.

Przynajmniej dla mnie był to ciekawy dzień będący uzupełnieniem brakujących atrakcji z pierwszego pobytu. Oczywiście każda z tych atrakcji mogła trwać dłużej, ale tak to już jest na zorganizowanych wycieczkach. Mam nadzieję, że kiedyś też zechcecie tu zajrzeć.