Po kilku latach przymusowego postoju na kotwicy znów mogłam wyruszyć na włóczęgę po nieznanych szlakach i zawinąć do kilku odległych portów. Tym razem moim celem stała się Chorwacja, o której wiele słyszałam, ale nigdy nie było okazji, aby skonfrontować te informacje z własnymi doświadczeniami. Wychodząc z założenia, że zawsze będą tacy, którzy pójdą tym śladem po raz pierwszy, zacznę od początku. Zapraszam zatem na dalekie południe Dalmacji gdzie moją bazą przez 18 dni sierpnia był uroczy camping „Pod Maslinom” w miejscowości Orasac około 11 km od Dubrownika. Pomysł wyjazdu zrodził się nagle i w ciągu tygodnia dojrzewał wraz z przygotowaniami. To jak sądzę przydatna informacja dla tych, którzy nie cierpią z powodu nadmiaru czasu. Wystarczyło go na skompletowanie sprzętu, przegląd samochodu i zrobienie niezbędnych zakupów. Zabrakło na podstawowe opanowanie języka, a zatem rozmówki i słowniczek powędrowały do walizki. Muszę dodać, ze mój pierwszy wyjazd do Chorwacji był także pierwszym samodzielnie zorganizowanym pobytem na campingu. A zatem zacznę od sprzętu.

Mój pierwszy zestaw to namiot 6-osobowy – trzy sypialnie, z których jedna była szafą i spiżarnią jednocześnie. Materace, karimaty, śpiwory i oczywiście duża wydajna pompka. Spotkałam na campingu ludzi, którzy rozpaczliwie jej poszukiwali. Pod namiot obowiązkowo podłoga z plandek, które bez problemu można kupić w supermarketach. Przytwierdzone szpilkami do podłoża chronią podłogę podwieszanych sypialni przed zabrudzeniem. Zdecydowanie przyspiesza to późniejsze składanie i komfort przechowywania sprzętu. Butla gazowa 3 kg okazała się wystarczająca, ale wodę na herbatę gotowaliśmy w czajniku elektrycznym. Warto mieć własny przedłużacz o długości nawet do 20m, aby doprowadzić prąd do namiotu no i nie zapomnieć o listwie filtrującej, do której podłączymy ładowarki sprzętu elektronicznego. „Pod maslinom” doprowadzenie prądu zapewniają właściciele, ale nie wszędzie można na to liczyć. Biorąc pod uwagę walory Adriatyku trzeba koniecznie zabrać podstawowy sprzęt do nurkowania. Oczywiście można go kupić na miejscu, a ceny są porównywalne do naszych. Maska z fajką średniej klasy to wydatek około 140 kun, płetwy około 100. Obowiązkowo obuwie do chodzenia po kamienistych plażach. Powinno być lekkie i nie utrudniać pływania. Dodatkowo zapewni ochronę przed jeżowcami, których mnóstwo na dnie, ale pojawiają się z reguły dopiero na większych głębokościach. Niezależnie od tego przestrzegam przed beztroskim brodzeniem między skałami. Są piekielnie ostre, czego sama niestety doświadczyłam. Buty najlepiej kupić w kraju – są zdecydowanie tańsze.

Przed wyjazdem warto kupić odpowiednią ilość trwałych wędlin, a w słoikach zakonserwować mięso. Resztę uzupełnią konserwy. Opłaci się także kupić żółty wędzony ser. Wymienione artykuły są w Chorwacji bardzo drogie. 1 kg mortadeli kosztuje około 50 kun, a to w przeliczeniu na nasze prawie 30 zł. Cena szynki czy lepszej kiełbasy suszonej – ponad 100 kun/kg pomijając nie najlepsze walory smakowe. Równie wysokie są ceny serów. Wołowina w przeliczeniu na złotówki dochodzi do 70 zł/kg. Może się zdarzyć, że traficie na informację o niesmacznej wodzie mineralnej. Zdecydowanie obalam ten mit, który spowodował, że taszczyłam jej zapas z Polski. Popularna Jamnica rzeczywiście nie jest najlepsza, ale daje się wypić. Natomiast inne np. Jana (zbieżność nazwy) czy Studenac są doskonałe. Cena wody mineralnej to jednak nieco ponad 5 kun za 1,5 litra. Zabierając wodę z kraju zaoszczędziłam około 50 zł. Czy jednak świadome robienie takich oszczędności kosztem dodatkowych kilkudziesięciu kilogramów w bagażniku ma sens? – zdecydujcie sami. To był pierwszy raz i więcej tego nie powtórzyłam. Wyraźnie niższe od naszych są ceny makaronów, a nieco wyższe ceny pieczywa. Chleb (kruh) biały, graham lub razowy kosztuje od 5.60 do 6.80 kun ale bochenek jest nieco większy niż u nas. Ziemniaki (krumpir), ogórki (krastavac) i pomidory (rajčica) po zbliżonych cenach kupicie na miejscu. Owoce południowe wbrew naszym oczekiwaniom są zdecydowanie droższe pomimo, że rosną na okolicznych drzewach. Kilogram cytryn to wydatek rzędu – 13 kun, zielone winogrona (grožde) – 12 kun na targu w Dubrowniku, ale już 25 kun – na straganie w Orebiču. Ciemna odmiana jest o kilka kun tańsza. Około 10 kun kosztują brzoskwinie (breskva). Czasami tuż przy drodze możecie znaleźć dziko rosnące figi, migdały i drzewa, z których pozyskuje się liście laurowe. Wszelkie zakupy na miejscu warto robić wyłącznie w dużych supermarketach np. Tommy czy Konzum. Nawet na targu są wyraźnie droższe. Rozpiętość cen jest czasami oszałamiająca. Przykład: wódka Moskva w Dubrowniku kosztuje około 54 kun/l, w Zatonie – 68, a w sklepie w Oraąacu – 76. Kto chce spróbować miejscowej rakiji – kupi ją oficjalnie na każdym targu – średnio po 40 kun/l. Niestety minęły chyba bezpowrotnie czasy taniego wina. Średnia cena nawet u miejscowych gospodarzy to 15 kun/l. Droższe niż u nas jest także miejscowe piwo i wcale nie przypadło mi do gustu. Lody (sladoled) od 3 do 5 kun za gałkę (kugla), która jest znacznie większa niż nasza. Średnia cena pizzy – to 32 kuny, podobnie prostego zestawu obiadowego. Za te najdroższe zapłacicie 500 i więcej.

Trasa
Startując z Lublina wybrałam najkrótszą trasę przez Rzeszów – Barwinek – Kosice – Miszkolc – Budapeszt – Zagrzeb – Split i dalej Magistralą Adriatycką do m. Orasac przed Dubrownikiem. Start 6 sierpnia godz.16.30 w sobotę – przyjazd około 18.00 w niedzielę.
Jak widać potraktowaliśmy przejazd rekreacyjnie z licznymi przerwami na odpoczynek i jedną dłuższą – na drzemkę. Słowację pokonałam po zapadnięciu zmroku, a Węgry nocą w ulewnym deszczu, który nie sprzyjał szybkiej jeździe. Na czas przejazdu znacząco wpłynął fakt, że jechaliśmy w dwa samochody. Taki układ praktycznie nie pozwalał na ofensywną jazdę, zwłaszcza na odcinku Magistrali Adriatyckiej. Próba wyjścia do przodu kończyła się z reguły kilkunastominutowym oczekiwaniem na drugi samochód, który nie mógł znaleźć dogodnego momentu do wyprzedzania. Szybko zatem zrezygnowaliśmy z takich prób. Co ważnego na trasie?
Na Słowacji odcinek między Presov a Kosicami (około 30 km) jest płatną autostradą i aby z niego skorzystać trzeba zaopatrzyć się w winietkę. Rozmawiałam z Polakami, którzy nie zrobili tego przed wyjazdem, a potem nie mogli kupić jej na żadnej z mijanych stacji benzynowych. W efekcie skończyło się to słonymi mandatami. Jadąc z Polski bardzo łatwo jednak przeciąć wjazd na ten odcinek i pojechać dalej drogą 68, równoległą do autostrady. Droga odpowiada klasie naszym drogom wojewódzkim. Nocą jedzie się tamtędy doskonale, a w dzień tragicznie. Aby skorzystać z tego objazdu w drodze powrotnej nie można dać się złapać w złośliwą pułapkę. Otóż opuszczając Kosice jedzie się najpierw krótkim odcinkiem drogi ekspresowej na Presov. Znaki wskazują, że znajdujemy się na drodze nr 68. Każdy zwróci przy tym uwagę na tablice informujące, że droga jest bezpłatna. Po kilku minutach droga rozgałęzia się. W prawo – prowadzą drogowskazy do dwóch małych miejscowości oddalonych o 1 km, a na wprost pojawiają się znaki początku autostrady. Nie ma żadnej informacji, że właśnie w prawo odchodzi droga 68, która spokojnie prowadzi do Presov. Tu trzeba skręcić, pojechać na wprost przez kolejne skrzyżowanie i autostradę mamy z głowy.

Na Węgrzech odcinek autostrady M30 z Miszkolca do wjazdu na M3 przynajmniej na razie jest bezpłatny i informują o tym specjalne tablice. Za M3 trzeba jednak zapłacić wykupując winietkę w pierwszej napotkanej stacji benzynowej. Najlepiej płacić kartą. Wg danych na rok 2005 kosztuje ona 1460 forintów i jest ważna przez 4 dni. Jadąc przez Budapeszt kierujemy się na Balaton i autostradę M7. Niestety Budapeszt nie ma obwodnicy, ale przejazd jest stosunkowo łatwy. W drodze powrotnej pokonywałam go wczesnym rankiem i również nie było problemu pomimo znacznego natężenia ruchu. W roku 2005 gdy autostrada M7 urywała się przed Siofok tworzyły się gigantyczne korki w okolicach Balatonu. Dziś przejedziecie już autostradą aż do chorwackiej granicy.
Jadąc przez Węgry miałam poważne problemy ze znalezieniem stacji tankującej LPG na autostradzie. Nawet gdy pytałam o to nikt nie potrafił mi udzielić odpowiedzi, a raczej nie chciał. Dopiero w powrotnej drodze zauważyłam, że stacje takie mają specjalne oznaczenie, a na znaku informacyjnym obok zielonego i czarnego dystrybutora pojawia się symbol żółtej butli gazowej. Niestety nocą przy silnych opadach deszczu symbol ten był praktycznie niewidoczny. W roku 2005 autostrada w Chorwacji kończyła się przed Spiltem i stąd zjechałam na Magistralę Adriatycką. Ostatni odcinek o długości 266 km zajął mi prawie 6 godzin. Potężny ruch i średnia prędkość około 50km/godz. Droga malownicza, ale niebezpieczna. I właśnie ze względu na malowniczość warto przynajmniej raz tamtędy przejechać, a zwłaszcza po raz pierwszy.