Ale Meksyk – ile prawdy jest w tym powiedzeniu
Potocznie używamy tego powiedzenia dla określenia różnych postaci totalnego chaosu, który trudno w prosty sposób zdefiniować, a jeszcze trudniej zrozumieć. Kiedy po 13 dniach meksykańskiej przygody wróciłam  do kraju starałam się ustalić kto był autorem tego powiedzenia, ale zamiast tego znalazłam tylko komentarze będące jego ilustracją i groźnym ostrzeżeniem. Dobrze, że nie czytałam ich przed wyjazdem, chociaż, jak sądzę, niewiele by to zmieniło Z reguły nigdy tego nie robię, ale tym razem zacytuję kilka wypowiedzi: „Od momentu wyjścia z samolotu na lotnisku towarzyszy nam non-stop to pierwsze wrażenie: chaos, bałagan, hałas”; „Na ulicach jest strasznie brudno, ludzie handlują czym się da, a policja tylko chodzi i ich przegania”; „Na ulicach Mexico City nie ma żadnych zasad bezpiecznego poruszania się”. Ale najbardziej poruszyło mnie to: „Nie napiszę jak jest na wczasach w Meksyku, bo nie byłam, ale dobrowolnie bym się tam nie wybrała. Nie chcę mieszkać tydzień w getcie gdzie strach wyjść na ulicę”. Staram się to zrozumieć, bo sporadyczne doniesienia prasowe i podobne komentarze jak widać skutecznie napędzają spiralę strachu. Podsumuję je krótką konkluzją – cieszę się, że im nie uległam bo Meksyk wart jest zobaczenia.

Kraj ma rzeczywiście swoje poważne problemy, żyje w stanie otwartej wojny w potężnymi kartelami narkotykowymi, a jego północna granica ze Stanami Zjednoczonymi należy do najbardziej strzeżonych i niebezpiecznych na świecie. Narkotyki warte miliardy dolarów docierają tu głównie z Columbii, Wenezueli i Brazylii, a szlaki przemytnicze rozpoczynające się w Cancun, Veracruz, Acapulco czy Puerto Vallarta prowadzą praktycznie przez obszar Meksyku. Podobnie z Azji przez Mexico City i dalej na północ. Jeżeli dodamy do tego kanały przerzutowe nielegalnych imigrantów z obszaru Karaibów i handel bronią to mamy Meksyk i to chyba jedyne realne odniesienie dla tego powiedzenia.

Dla turysty w Mexico City i na południowy-wschód od stolicy ten stan wojny jest postrzegany niespotykaną u nas aktywnością policji na drogach, a także za pośrednictwem bieżących doniesień meksykańskiej telewizji. Na autostradach międzystanowych, ale nie tylko na nich, spotyka się patrole Policji Federalnej wykorzystujące ciężkie samochody terenowe. Na skrzyni takiego samochodu od jednego do trzech zamaskowanych funkcjonariuszy w hełmach, kamizelkach kuloodpornych i M16 gotowym do strzału. To robi wrażenie zwłaszcza, że tak jak pojazdy, ubrani są na czarno. Często jest to patrol złożony z trzech takich samochodów jadących kluczem po wszystkich pasach autostrady. Posterunki blokadowe organizowane są przed oddział w sile plutonu, często wzmocniony wojskiem, ze stanowiskami strzeleckimi obłożonymi workami z piaskiem. Do dyspozycji mają około 6 samochodów gotowych do podjęcia pościgu, a czasami także specjalistyczny sprzęt do prześwietlania pojazdów. Na odcinku dojazdowym autostradę zwęża się do jednego pasa ruchu, ale nie powoduje to poważniejszych utrudnień. Na innych drogach działania takie prowadzi Policja Stanowa (Policia Estadal). W miastach spotyka się jeszcze Policję Miejską (Policia Municipal) strzegącą wybranych obiektów i porządku na ulicach. Dla mnie jej funkcjonariusze byli też ruchomym punktem informacyjnym. I może dlatego czułam się tu bezpieczna nawet bardziej niż w innych stronach świata.

W ciągu 11 dni przejechałam 9 stanów i pokonałam trasę blisko 2500 km z Mexico City przez Puebla, Cantona, Veracruz, San Andres Tuxtla, Campeche i Meridę do Cancun. Sacerowałam wieczorami po ulicach nie widząc żadnego zagrożenia. Większe obawy miałam wieczorem w Kairze, a na pewno nie wybrałabym się na taki spacer w Kenii. W Meksyku, bardziej niż w Polsce, czułam jednak stałą obecność Policji niemal na każdej ulicy. Wystarczyło tylko zajrzeć do mijanej właśnie ciemnej bramy. Nie rozumiem też skąd się biorą rozpowszechniane opinie o brudzie na ulicach, bo na pewno nie znajdziecie potwierdzenia tego faktu na moich zdjęciach. Od tego standardu nie odbiega nawet centrum Mexico City, czy jego dzielnica Coyoacan, gdzie podobno mieszkał przez kilka lat Wojciech Cejrowski. Mam do niego żal, że w kilku odcinkach poświęconych swojemu ukochanemu miastu przedstawił je jako miejsce, w którym na pewno cię okradną, albo zabiją przy zagłuszającym ryku klaksonów. Ubarwianie opowieści jest często chwytem medialnym, ale w tym przypadku wydaje mi się przesadzone ze szkodą dla tego kraju i jego sympatycznych mieszkańców.

Ruch drogowy to zupełnie odrębny rozdział i pod pewnym względem Meksykanie ustanowili swoisty rekord świata. Powszechne nadużywanie klaksonów jest być może mitem z przeszłości bo nigdzie się z  tym zjawiskiem nie spotkałam. Na ulicach czułam się bezpiecznie i nie zdarzyło się by kierowca nie przepuścił mnie na przejściu. O czymś takim w Egipcie czy Indiach lepiej nie marzyć. Jak ustaliłam, w roku 2011 na meksykańskich drogach zginęło 14.061 osób i biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców jest to wynik porównywalny z Polską zaledwie sprzed kilku lat. Być może dlatego ich i nasze ulice wydały mi się bardzo podobne. Meksykański rekord polega jednak na tym, że nikt (poza kierowcami w ruchu międzynarodowym) nie zdaje tu żadnych egzaminów by uzyskać prawo jazdy, a szkoły nauki jazdy praktycznie nie istnieją. Czy potraficie to sobie wyobrazić w Polsce? Najpoważniejszym problemem tak jak u nas jest prędkość i alkohol, które stanowią 90% przyczyn wszystkich wypadków. Przyjęta w roku ubiegłym Estrategia Nacional de Seguridad zakłada jednak zmniejszenie liczby śmiertelnych ofiar wypadków o 50% w okresie kolejnych 10 lat. Rząd Meksyku chce to osiągnąć poprzez zerową tolerancję dla zachowań ryzykownych i agresywną profilaktykę, której obecność naprawdę widać na drogach. Ciekawe, co w tym czasie zmieni się u nas.

Meksyk zasłynął jeszcze jednym wynalazkiem w dziedzinie ruchu drogowego – progami zwalniającymi. To właśnie tu je wymyślono i dlatego są dosłownie wszędzie, na każdym dojeździe do miejscowości i jej ulicach. Ze względu na wysokość i kształt zdecydowanie warto je respektować. Współczesne Mexico City to jedna z największych aglomeracji miejskich na świecie licząca ponad 20 mln mieszkańców. Wyobraźcie sobie pół Polski na obszarze około 2,5 tys. km2 czyli 10 razy mniejszym od województwa lubelskiego, umieśćcie to między górskimi wierzchołkami na wysokości szczytu naszych Rysów czyli około 2300 m n.p.m. Pozwólcie mieszkańcom żyć, pracować i jeździć dwoma milionami samochodów tak jak potrafią, a z pewnością nic Was nie zdziwi. Po Kairze i Delhi mnie zadziwiła czystość ulic i spokój jakiego się nie spodziewałam. Także inny, może nieco europejski styl życia, pozbawiony jednak nerwowości i pośpiechu. Oczywiście są wyraźne kontrasty między bogatym, rozległym centrum i biednymi przedmieściami gdzie rzucają się w oczy tysiące szarych, betonowych domków wciśniętych w górskie zbocza. Pozorny bałagan na płaskich dachach, które służą za ogólnie dostępną dla ludzkich oczu spiżarnię, suszarnię i magazyn wszelkich domowych rupieci. Pośród tego zbiorniki wodne i gazowe, talerze anten satelitarnych. Trochę jak w Egipcie, ale to jeszcze nie symbol biedy. Surowa szarość budynków nie oznacza, że ich mieszkańców nie stać na farbę, a dobytek na dachu wynika z braku piwnic, których nie buduje się ze względu na zagrożenia tektoniczne. Dla mieszkańców tych osiedli, które w sporej części powstały nielegalnie, liczy się wnętrze domu, a nie jego ściany i trzeba to uszanować. Dlatego nigdy nie nazwałabym tego obszaru slumsami, a robią to zwykle ci, którzy prawdziwych slumsów jeszcze nie widzieli.
A sami Meksykanie? – chociaż to wiele kultur, kolorów skóry i rysów twarzy są przyjaźni i chętni do rozmowy. Pomimo, że przyjeżdżamy z daleka nie jesteśmy dla nich egzotyczni, nie oglądają się za nami jak Hindusi czy Arabowie. Przechodzimy obok siebie niemal jak w domu i tak samo czujemy się w sklepach. Jesteśmy po prostu cząstką życia ulicy, której kolorytu możemy czasami pozazdrościć, ale która niczym nie straszy i nie szokuje.