Popołudniowa wyprawa na pustynię i powrót po zachodzie słońca? – czemu nie. I tak dałam się namówić na kolejną ofertę „znalezioną” na plaży. Mając w pamięci ubiegłoroczna imprezę w tym stylu bardzo chciałam by była trochę inna i tak się stało. Po pierwsze kłady – blisko godzinna, szalona jazda po bezdrożach. Miłe spotkanie z Beduinami i oczywiście tradycyjna herbatka. Potem zwiedzanie wioski i konfrontacja z warunkami codziennego życia na pustyni.
Po zwiedzeniu wioski konkretna przejażdżka na wielbłądzie, a nie dwadzieścia metrów w tę i z powrotem. Tu mogę powiedzieć, że naprawdę pojeździłam i nabrałam ochoty by w końcu spróbować samodzielnie.
Chwilę wolną w oczekiwaniu na obiad możemy wykorzystać na spacer po wiosce. Tym razem postanowiłam zaprzyjaźnić się ze zwierzętami. Pomogła w tym odrobina beduińskiego chleba jaki specjalnie dla nich zostawiłam.
Po wystawnym obiedzie jakiego nikt tutaj nie je poza turystami, ze szklanką coli i sziszą przejdziemy pieszo w góry by nacieszyć oczy zachodem słońca i w ten sposób pożegnać dzień.
W całkowitych ciemnościach i tylko w świetle reflektorów zamontowanych na kładach będziemy teraz wracać około godziny do miejsca startu naszej imprezy. To dość ryzykowne doświadczenie bo przewodnicy nadają bardzo ostre tempo, a nierówności terenu i samotnie leżące kamienie mogą być niebezpieczne. Trzeba jednak trzymać się grupy bo w tych warunkach łatwo się zgubić. Jak ocenić ten dzień? Plus to atmosfera, wyjazd w małej chyba sześcioosobowej grupie, bez racjonowania wody. Wiele nowych doświadczeń i odrobina adrenaliny. Minus – brak polskiego przewodnika, ale angielsko-rosyjska mieszanka okazała się w pełni strawna i nie wybuchła.
Gamel Trip
Wbrew pozorom tu nie ma błędu, bo po arabsku ten garbaty wierzchowiec to właśnie gamel.
I chociaż od niego się zaczęło były także inne próby pokonywania odległości. Tę lekcję też wykupiliśmy na plaży i jak na pierwszy raz – tylko na godzinę. Zanim zaczęłam samodzielnie pierwsze kroki było trochę obaw. Bo co jeśli mnie nie posłucha?
Na półmetku dość dalekiej wyprawy nastąpiła zmiana – oddałam mężowi wielbłąda i siadłam na konia. To był dobry pomysł bo facet tego wzrostu lepiej prezentował się na garbie niż małym, arabskim koniku, a ja czułam się zdecydowanie pewniej i kusiło mnie by trochę pogalopować. Koń był jednak bardzo zdyscyplinowany i chociaż też miał ochotę wiedział chyba, że mu nie wolno.