Naszą przygodę z Marokiem rozpoczynamy przed południem w Agadirze. Dzięki wczesnemu lotowi mamy do dyspozycji większą połowę dnia. To powinno wystarczyć na pierwszy rekonesans, wymianę gotówki i podstawowe zakupy. Martwi nas tylko niebo, kompletnie zasnute chmurami, co w naszym klimacie oznaczałoby załamanie pogody na kilka dni. To jednak swoisty urok Agadiru wynikający z bliskości gór Atlas. To one zatrzymują chmury znad oceanu, które podnoszą się i rozpływają dopiero koło południa. Dla wielu osób to codzienne zjawisko jest darem niebios, bo w prażącym słońcu trudno byłoby wytrzymać.
Po drodze z lotniska przyglądamy się realiom miasta, do których z pewnością należą niebieskie taksówki pochodzące z przełomu lat 70 i 80-tych. Stare mercedesy zadomowiły się tu na dobre i wielokrotnie spotkamy je także w innych miastach tylko w innym kolorze. Nad zatoką góruje charakterystyczne wzniesienie z arabskim napisem wyrażającym jedność trzech potęg i świętości: „Bóg, Naród, Król”. To na tych zboczach rozlokowany był kiedyś stary Agadir dopóki nie zniszczyło go wielkie trzęsienie ziemi jakie nawiedziło to miejsce w roku 1960. Miasto przestało istnieć, a ponad 15 tys. mieszkańców straciło życie.
Hotele i nowe dzielnice mieszkalne powstały w ciągu minionych 60 lat. Dlatego nie ma tu praktycznie nic do zwiedzania, a pomysł odbudowy starej medyny to dopiero początek. Dziełem przypadku trafiamy do hotelu Mogador, położonego tuż przy promenadzie i wciśniętego między inne hotele. Brzeg oceanu widać jak na dłoni, ale żeby tam zejść trzeba opanować „tajne” przejścia między hotelowym basenem a ulicą.
Nasza doba hotelowa zaczyna się od 12.00 i niestety musimy jeszcze poczekać na przygotowanie pokoju. Do tego czasu mamy okazję spotkać się z naszym przewodnikiem Marcinem i uzbrojeni w podstawową wiedzę o okolicy czujemy się nieco pewniej. Gdy wychodzimy zbliża się 13.30 i niebo jest już bezchmurne.
Dosłownie przed nosem właściciel najbliższego kantoru kończy pracę i opuszcza kratę. Tłumaczy się, że takie są zasady i zaprasza za półtorej godziny. Wymiana 100$ na miejscowe dirhamy zajęłaby minutę, ale wyraźnie mu na tym nie zależy więc na pewno tu nie wrócimy. Na nadmorskiej promenadzie, w dzielnicy hotelowej sporo kafejek i restauracji, ale większość świeci pustkami. W porze ramadanu zamyka sie wiele restauracji i sklepów nawet na cały miesiąc. Inne są zamknięte na niby i ktoś uchyla drzwi tylko na widok turystów. Na niemal pustych ulicach spotykamy piesze patrole złożone z policjantów i żołnierzy. Prawem zwyczajowym jako obrońcy religii i narodu są zwolnieni z przestrzegania ramadanu, ale korzystanie z tego przywileju to sprawa osobista. Aż kusi by zrobić im zdjęcie, ale fotografowanie mundurowych jest absolutnie zabronione i lepiej nie ryzykować.
Skręcając w stronę miasta przechodzimy przez miejscowe ZOO, w którym dominują ptaki. Wstęp do niego jest bezpłatny, ale zapachy raczej nieciekawe. Przy Alei Hassana II bez trudu znajdujemy kantor i wreszcie możemy poszaleć. Nieco dalej, przy Ave Prince Sidi Mohammed, trafiamy na market Uniprix. Tu kupujemy pierwsze pamiątki i zaopatrujemy się w napoje. Można też kupić piwo, wina i mocniejsze alkohole. Ceny są stałe, ludzi niewiele i można też płacić kartą kredytową. Niestety, nigdzie nie możemy znaleźć pieczywa.
Od niechcenia pytamy o chleb w jednym z małych sklepików z napojami i ku naszemu zdumieniu właściciel odkrywa tekturowe pudełko ze świeżym marokańskim chlebem. Nauczka Nr 1 – pytaj i nie oceniaj po tym co widzisz. Po udanych zakupach idziemy na plażę. Niestety wieje silny wiatr, sypie piaskiem po oczach, a woda w oceanie zimna. Dlatego nie sugerujcie się moja oceną, ale nie wybrałabym tego miejsca na wczasy. Chociaż sam Agadir do tego zachęca. Ma 10 km piaszczystych plaż i aż 300 słonecznych dni w roku.
Agadir pojawił sie na mapach około 1325 roku. W 1505 roku Portugalczycy założyli tu mały port handlowy i wznieśli twierdzę Santa Cruz de Aguer. Twierdzę zdobył 12 marca 1543 roku pierwszy sułtan dynastii Saadi Mohammed ash-Sheikh. Pozostali przy życiu obrońcy twierdzy w liczbie około 600 ludzi, w tym gubernator Guterre de Monroy i jego córka Dona Mecia, dostali się do niewoli. Ostatecznie zostali wykupieni z wyjątkiem córki, która zgodziła się poślubić sułtana, a trzy lata później zmarła przy porodzie. W 1572 roku następca sułtana Abdallah al-Ghalib wzniósł na szczycie wzgórza warowny Casbah nazywany Agadir N’Ighir. Do XVII w. kwitł tu jakiś handel, ale nie było żadnego portu ani nawet prawdziwego nadbrzeża.
W 1731 r. w wyniku trzęsienia ziemi miasto uległo zagładzie. Dopiero 15 lat później pojawiła się szansa jego odbudowy za sprawą Holendrów, którzy dogadali się z sułtanem. Kończy się to 15-letnim okresem prosperity. Potem miasto upada w następstwie przywilejów udzielonych konkurencyjnemu portowi Essaouira przez alawickiego sułtana Mohammeda ben Abdallah. Krok ten będący karą za udział w rebelii zamił w krótkim czasie Agadir w miasto duchów.
Na początku XX w. szansę na interesy w Maroku dostrzegli Niemcy, co doprowadziło do tzw. konfliktu marokańskiego między Niemcami i Francją. Ostatecznie w wyniku umowy podpisanej 4 listopada 1911 roku Francja uzyskała prawo ustanowienia swojego protektoratu. Ceną było zrzeczenie się na rzecz Niemiec niektórych kolonii w Afryce. W czerwcu 1913 roku w Agadirze wylądowały wojska francuskie i w ciągu kilku kolejnych lat powstał port. Miasto rozbudowało się będąc ważnym ośrodkiem handlu, a potem i turystyki. W roku 1959 port odwiedził jacht greckiego armatora Arystotelesa Onassisa, a także Winston Churchill. Rok później pozostały po nim tylko gruzy. Jego odbudowę trwającą do dziś zainicjował król Maroka Muhammad V.