Tsavo East jakoś nie przyciągało mojej uwagi na etapie planowania. Wyobrażałam sobie ten park jako monotonną równinę, na której nie może się zdarzyć nic ciekawego. Może dlatego, że lubię urozmaicone krajobrazy. Jak bardzo się myliłam widać na zdjęciach. Poza tym właśnie tu zwierzęta były najbliżej. Kończąc swoją przygodę i spoglądając w dół ze wzgórza Lion Hill naprawdę nie chciało mi się wracać, a czekał na mnie ocean i biały jak mąka piasek. Do wschodniej części parku o powierzchni ponad 13700 km2 ruszyliśmy bezpośrednio z Mzima Springs. Po drodze zobaczyłam po raz pierwszy szczyt Kilimandżaro, chociaż muszę przyznać, że nawet po wskazaniu kierunku początkowo nie mogłam go znaleźć. To imponujący widok nawet z tak daleka.

Kierujemy się w stronę Aruba Ashnil Lodge gdzie zostaniemy na noc. Po drodze kilkakrotnie spotykamy czerwone słonie tuż obok drogi albo wręcz na niej. Są tak blisko, że nawet szerokim obiektywem trudno im zrobić zdjęcie w całości.

W Aruba Ashnil fajne pokoiki z werandą w bungalowach, ale bez klimatyzacji. Dwa wentylatory mielą powietrze, ale efekt z tego niewielki. Z werandy widać szerokie rozlewisko, w którym żyją hipopotamy, a nad brzegiem spacerują słonie i ptactwo wodne.

Po obiedzie mamy wielki apetyt by wreszcie zobaczyć lwy. Obok małego butiku siedzi nawet taki jeden duży pluszak i mąż w żartach pyta Tito czy to jedyny lew w Tsavo. Chyba niepotrzebnie, bo naszemu przewodnikowi trudno odmówić starań. Kolejny przykład mamy tego popołudnia. Tito znając zwyczaje lwów chce maksymalnie przedłużyć nasz pobyt, bo o zmroku wychodzą na żer. Poszukiwania nie dają efektu, chociaż wracamy do logde długo po zachodzie czego robić nie wolno. Potem zamyka się wielka przesuwna brama, przed którą zamiast drogi jest kilka rzędów stalowych walców. Ich obrót ma wywoływać hałas i płoszyć nieproszonych przybyszów.

O świcie ruszamy po raz kolejny. Tito znajduje ślady lwów i zjeżdża z drogi w zarośla co jest absolutnie zabronione. Znajduje miejsce gdzie lwy ucztowały, ale po uczestnikach biesiady ślad zaginął. Więcej ryzykować nie można bo grozi to utratą licencji.

Zamiast lwów spotykamy po raz pierwszy samotnie wędrującego strusia. Jest więc powód do radości. Gdy wracamy niektórzy dopiero wstają na śniadanie. A po nim znowu w drogę i to już niestety ostatnią. Z wielkiej afrykańskiej piątki udaje nam się jeszcze spotkać chłodzące się w rozlewisku bawoły, a także słonie, żyrafy i kilka gatunków antylop. Powoli zmierzamy w stroną wzgórz Lion Hills, gdzie zatrzymamy się na obiad. To będzie ostatnie niezapomniane spojrzenie na równinę Tsavo.

Z wielkiej piątki zabrakło nam lwów, lampartów i nosorożców pomimo, że mieliśmy wspaniałego przewodnika. Tito cieszył się dużym autorytetem i sympatią wśród innych przewodników. To czuło się przy każdym spotkaniu i było miłe. Przeżyliśmy fantastyczną przygodę i mam nadzieję, że spotkanie z dziką Afryką będzie taką przygodą dla każdego. Chociaż na pewno zobaczycie i przeżyjecie coś innego, nawet na tej samej ścieżce. Może kiedyś tu wrócę i wyrównam rachunki z pozostała trójką, a jeśli Wy spotkacie Tito nie zapomnijcie o pozdrowieniach ode mnie. Jeśli zdecydujecie się skorzystać z moich podpowiedzi wspomnijcie o tym Juliusowi – z pewnością będzie mu miło … i wam też.