Po krótkim odpoczynku w hotelu Palms ruszamy do wioski Merzouga na skraju saharyjskich wydm Erg Chebbi. To jedno z tych miejsc, na które czekałam najbardziej. Popularna legenda wydm Erg Chebbi mówi, że miejsce to było kiedyś kwitnącą dżunglą. Pewnego razu, bawiące się na przyjęciu, bogate rodziny z Merzouga, złamały stary obyczaj nakazujący udzielenie pomocy i schronienia wędrowcom. Wypędziły bezradną i wyczerpaną kobietę z dzieckiem, za co Bóg skazał Merzougę na miejsce ekstremalnego upału, braku wody i niekończących się burz piaskowych. Minęły lata i cały obszar wypełniony roślinnością i dzikimi zwierzętami stał się morzem piasku.
Dzisiaj Erg Chebbi, a tak naprawdę Irk asz-Szabbi, rozciąga się wzdłuż granicy z Algerią na obszarze około 28 km z północy na południe i do 5-7 kilometrów ze wschodu na zachód. Najwyższe z wydm wznoszą się do 150 metrów nad otaczającą Hamadę czyli pustynię skalistą.
Niestety, nasza wyprawa jest mocno zagrożona. Niebo pochmurne i szaro-czerwone od piasku niesionego przez silny wiatr. Chwilę spędzamy w berberyjskim namiocie popijając herbatę i przesiadamy się do terenówek, którymi pojedziemy na skraj wydm. Dopiero tu poczujemy prawdziwą siłę wiatru. W piaszczystej zamieci prawie nic nie widać, a odkryte części ciała dosłownie pieką. Siła piaszczystego podmuchu jest tak wielka, że musimy się schować w pawilonie. Mniej więcej po 30 minutach wiatr nieco słabnie. Możemy wyjść na pole namiotowe i poczekać na przygotowanie naszych wielbłądów. W końcu ruszamy, ale to co dzieje się w powietrzu to masakra.
Dotarliśmy do najwyższej wydmy i ryzykując utratę sprzętu zrobiliśmy zdjęcia. Poznaliśmy siłę pustyni i chociaż nie była to jeszcze burza piaskowa mamy już o niej jakieś pojęcie. Oszczędzając długie spodnie na dalszą trasę zostaliśmy boleśnie ukarani, ale co najważniejsze sprzęt wytrzymał. Piasek mieliśmy wszędzie i pomimo trzepania i prania jeszcze trochę wróciło do domu. Mogło być cicho i słonecznie, ale i tak pustynia została zdobyta. Dostrzegliśmy także wyraźną różnicę w siodłaniu wielbłądów między nomadami z Maroka i beduinami egipskimi. Niespodzianką na koniec był krótki koncert lokalnego zespołu i przy światłach reflektorów wracamy do hotelu.
Jutro przejedziemy ponad 300 km przez Tinghir, do Wąwozu Todra i dalej do Ouarzazat.