Przed godz. 18.00 docieramy na słynny plac Jemma el Fna, gdzie życie kulturalne krzyżuje się z magią handlu. Często nazywany jest „placem cudów” bo, to co można tu zobaczyć, przerasta wyobrażenia. Właśnie dlatego przestrzeń kulturowa placu w roku 2001 została proklamowana Arcydziełem Ustnego i Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości, a siedem lat później wpisana na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO.
Jako pierwsze na placu witają nas dzieci, natarczywie wyciągające rękę po pieniądze i te działające w „białych rękawiczkach”, proszące o zakup paczuszki higienicznych chusteczek. To pierwszy znak, że trzeba się mieć na baczności, a torebki i sprzęt trzymać pod kontrolą. Nasze „nowe” twarze szybko rzucają się w oczy. Ruszają w naszą stronę handlarze sprzedający z ręki rzeźby, obrazy i elektroniczne zegarki. To domena przybyszów z Senegalu i innych zakątków czarnej Afryki. Pokazanie zegarka na ręce nie odstrasza, więc co najmniej kilkakrotnie będziemy nagabywani przez tę samą osobę. Ładne, ale zbyt delikatne i kłopotliwe w transporcie są niewielkie obrazy malowane na garbowanej skórze rozpiętej w drewnianej ramce. Oczy trzeba mieć dookoła głowy, by nagle nie wylądowała na naszym ramieniu nieproszona małpka, której właściciel tylko czeka na zrobienie zdjęcia i zapłatę. Nie będę opowiadać jak traktują te zwierzęta, ale właśnie dlatego żaden z tych opiekunów nie dostanie ode mnie ani grosza.
W wolnej przestrzeni placu, między straganami, spotkacie zaklinaczy węży. Po całym dniu w upale gady są już krańcowo wycieńczone, ale właściciel stara się wydobyć z nich jeszcze odrobię złości by zechciały podnieść głowę. Zwykle towarzyszy mu flecista i co najmniej dwóch obserwatorów, którzy śledzą Wasze poczynania. Natychmiast uaktywniają się gdy zrobicie zdjęcie w ich kierunku i lepiej nie odmawiać zapłaty. Poruszanie się w tym mrowisku nie jest łatwe ani bezpieczne więc przyłączają się do nas dwie dziewczyny z grupy. Gdy jednak zaczynamy zagłębiać się coraz bardziej w rzędy straganów i ciasnych przejść wolą się wycofać. Szkoda, bo im więcej czujnych oczu tym bezpieczniej. Na środku placu królują stragany z owocami, słodyczami i świeżo wyciskanym sokiem. Tego warto się napić, ale zawsze proście sprzedawcę, by przyrządził sok na Waszych oczach.
Bacznie obserwując znajdziecie stanowiska lokalnych uzdrawiaczy, sprzedawców naturalnych leków, a nawet ofertę opieki dentystycznej na otwartym powietrzu. Dla pań, jak spod ziemi, pojawi sie propozycja ozdobienia ciała henną.
Ci, którzy nie najlepiej czują się w takim zgiełku, mogą spędzić czas w jednej licznych herbaciarni i restauracji, posiedzieć komfortowo na tarasie i popatrzeć na to wszystko z góry. Nie ukrywam, że mamy ochotę kupić coś praktycznego i pamiątkowego zarazem. Niestety, nawet w tej nieprzebranej masie trudno coś wybrać. Negocjowanie rozsądnej ceny przy astronomicznej cenie startowej nigdzie chyba nie było tak trudne.
Plac tętni życiem, ale mamy świadomość, że to tylko skromna namiastka tego, co dzieje się poza okresem ramadanu, gdy ściągają tu muzycy, tancerze i akrobaci. Wrócimy na plac po zachodzie słońca, gdy pojawią się stragany z żywnością dla ludzi wracających z wieczornej modlitwy.
Powoli zapada zmierzch gdy przeciskamy się wąskimi uliczkami medyny w stronę marokańskiej restauracji. Tym razem kolację zjemy właśnie tu, a nie w hotelu. Ulicą, o szerokości kilku kroków, w obu kierunkach podążają ludzie. Co chwilę coś stoi lub leży na naszej drodze więc trzeba trzeba zachować czujność. Pomimo, że obowiązuje tu całkowity zakaz ruchu nikt go nie przestrzega. Dosłownie na styk lawirują miedzy nami motocykle i motorowery. Istne szaleństwo, ale na miejsce docieramy w komplecie. Na piętrze obszerna, fantastycznie zdobiona sala, w której możemy się poczuć jak w pałacu. Nawet zastawa stołowa stara się dorównać wystrojowi wnętrza. Tylko w jadłospisie niespodzianki nie będzie. Na przystawkę zestaw sałatek z marokańskim chlebem, a daniem głównym będzie oczywiście tajin. Być może w tym wnętrzu i przy berberyjskiej muzyce posmakuje nieco inaczej. Napoje do posiłku dodatkowo płatne, ale to już standard.
Po kolacji wracamy na plac Jemaa el Fna, skąd dolatują już zupełnie inne zapachy. Zbliża się godzina 22.00 a na straganach w centralnej części placu wszystko wrze i paruje. Przez plac suną się tłumy ludzi zmierzających w stronę meczetu. Nasz przewodnik zaprasza nas do swoich zaprzyjaźnionych stoisk na degustację. Jak widać miejscowi znają go doskonale więc jesteśmy witani jak grono dobrych przyjaciół. Oczywiście nikt nie protestuje gdy robimy kilka zdjęć.
Na pierwszym stoisku prosto z wrzątku mała czarka niewielkich ślimaczków gotowanych w muszelkach za 10 dirhamów znajduje kilku amatorów. Nieco dalej stragan ze specjalną marokańską herbatką ziołową, która pomaga na wszystko. Rzeczywiście ma wyjątkowy skład w którym znajdujemy: cynamon, galangal (przyprawa o imbirowo-pieprzowym smaku), imbir lekarski, goździki, kardamon, orzechy muszkatołowca, chiński anyż i jakiś korzeń o nazwie massis. Nawet malutki łyk rozgrzewa gardło i przełyk do czerwoności. Rzeczywiście musi pomagać na wszystko skoro wszystko potrafi wypalić, ale w smaku jest zaskakująco dobra choć nie do opisania.
Tuż obok podjeżdżają wózki ze słodyczami. Za 50 MAD torebkę można napełnić czym się chce, ale po kolacji możemy tylko nacieszyć oczy. Kucharze dopinają wszystko na ostatni guzik, a my kierujemy na chwilę obiektyw w stronę meczetu gdzie nieprzerwanie idą ludzie. Po modlitwie wrócą tu i chyba wymiotą wszystko do ostatniego kęsa. Taki jest właśnie Jemaa el Fna – żywy i niesamowity w swojej różnorodności i kolorycie. Tak naprawdę stał się popularny we współczesnym świecie w latach 70-tych za sprawą ruchu hipisowskiego. Jego członkowie masowo ściągali do Maroka dla kifu czyli miejscowej marihuany i w poszukiwaniu egzotycznych wrażeń. Inną ciekawostką jest fakt, że nikt do końca i w sposób wiarygodny nie ustalił pochodzenia jego nazwy. Jemaa w języku arabskim oznacza „zgromadzenie” i może nawiązywać do zniszczonego meczetu Almorawidów. Z kolei Fna lub Fina może oznaczać „śmierć” lub „dziedziniec” przed budynkiem. Próbuje się więc tłumaczyć tę nazwę jako „meczet na krańcu świata” lub „zgromadzenie umarłych”, jako że plac był także miejscem publicznych egzekucji, jakich dokonywano tu około 1050 roku.
My nie będziemy już czekać na powrót wiernych i nie weźmiemy udziału w wielotysięcznej uczcie. Wrócimy tu rano przy okazji zwiedzania historycznych zabytków miasta
Kończymy nasze pierwsze spotkanie z „placem cudów” i tylko szkoda, że odbyło się ono w porze ramadanu. Na pewno nie był to targ jaki znajdziemy w większości opowiadań. Ale od czego jest wyobraźnia.