Zatoka Phang Nga
Po przyjeździe do Krabi pożegnaliśmy kierowcę naszego autokaru. Odtąd będziemy korzystać z busów i łodzi miejscowych biur podróży i prywatnych przewoźników. Dziś przed nami Zatoka Phang Nga w prowincji o tej samej nazwie. Można tam dopłynąć z Kabi, ale ze względu na odległość, znacznie taniej dojechać busem. Niedaleko przystani w Phang Nga zatrzymujemy się przy skalnej świątyni Wat Suwannakhuha. Wewnątrz olbrzymiej jaskini wychodzącej do lasu znajduje się ogromny posąg odpoczywającego Buddy i szereg mniejszych wizerunków, a cała okolica poza jaskinią roi się od małp. Chodzą po parkingu, skałach i drzewach i chętnie zbliżają się do turystów w nadziei na jakiś kąsek. Niestety, w planie wycieczki nie było o niej mowy i nie zabrałam lampy, bez której trudno o zdjęcia wewnątrz.

Zatoka Phang Nga położona jest na Morzu Andamańskim między wyspą Phuket, archipelagiem Phi Phi i Półwyspem Malajskim i ma 400 km² powierzchni, z czego większość to Park Narodowy Ao Phang Nga. Liczne wyspy i fantastyczne formacje skalne nadają temu miejscu niepowtarzalny urok, który od lat przyciąga turystów z całego świata. Najbardziej znaną jest wyspa Ko Tapu czyli „wyspa gwoździa”, położona około 6 km od stałego lądu i rzeczywiście sterczy jak gwóźdź wbity między skalne brzegi wyspy Kho Phing Kan.

W roku 1974 wyspę rozsławił film „Człowiek ze złotym pistoletem” i to właśnie tutaj Francisco Scaramanga miał swoją kryjówkę. Popularność tego miejsca spowodowała, że od roku 1998 wprowadzono zakaz podpływania do niej łodzi turystycznych i można ją oglądać jedynie od plaży przy wyspie Kho Phing Kan. To oczywiście główny cel naszej wyprawy, chociaż innych atrakcji też nie zabraknie.

Ilość cumujących łodzi i tłok na tym niewielkim skrawku lądu mogą przyprawić o zawrót głowy. Oczywiście każdy chce zachować to miejsce na zdjęciach, co w tych warunkach wymaga nie lada sprytu. Na domiar złego czas postoju jest limitowany do 20 minut. Z drugiej strony trzeba zrozumieć, że to konieczność, bez której do wyspy w ogóle nie dało by się dopłynąć.

Dobijamy do brzegu, a spomiędzy dwóch pionowo opadających skał, jak zza kurtyny wyłania się Ko Tapu. Zaczyna się fotograficzne szaleństwo i walka o jak najlepszą pozycję. To miejsce trzeba zobaczyć, ale mam wątpliwości, czy w takich warunkach to rzeczywiście przyjemność.

Rzeczywiście widok jest niesamowity i gdyby jeszcze niektórzy zechcieli włączyć myślenie dałoby się je zapamiętać inaczej. W braku tej umiejętności przodują Japończycy, Niemcy i niestety… Polacy. Towarzyskie pogawędki, przeciągające się pozowanie i oglądanie już wykonanych zdjęć nad samym brzegiem to istna zmora. Niestety, gdy nie pomagało wymowne spojrzenie czasami trzeba było kogoś wręcz wyprosić.

Bardziej od tłoku martwi nas tylko pogoda bo słońce ciągle nie może się przebić spod białej zasłony, a błękitu nieba dosłownie jak na lekarstwo. Pomimo wszystko czujemy się szczęściarzami, bo opady występują tu przez 189 dni w roku i spada ponad 3500 mm wody. Gdy temperatura dochodzi do 30 stopni, a wilgotność sięga 85% inaczej być nie może.

Z plaży kierujemy się w lewo, wąską skalistą ścieżką do góry, skąd można zobaczyć Ko Tapu z nieco innej perspektywy i bardziej prywatnie. Na jaskinie i zakupy czasu na pewno zabraknie. Potem pospiesznie w dół i do łodzi. Teraz po około 15 min dobijemy do pływającej przystani i przesiądziemy się na kajaki.

Tych, którzy tak jak ja obawiają się o sprzęt, uspokajam – dla pewności wystarczy nieprzemakalny futerał, dostaniecie także foliowe woreczki przed wejściem do kajaka. Jeśli nie zaskoczy Was deszcz samo pływanie jest absolutnie bezpieczne. Kajak jest trzyosobowy, a ten trzeci to Taj przy wiosłach. Niestety, kapoki są wymagane i pomimo niewygody trzeba je założyć.

Kajakiem opłyniemy rejon nazywany Tham Lod Cave, przeciśniemy się wąskimi i niskimi przesmykami na wewnętrzną cześć wyspy pełną fantastycznych, skalnych formacji namorzynów i miniaturowych plaż. Z bliska obejrzymy skutki erozji skał podmywanych przez wodę. Chętnie pożyczylibyśmy kajak na cały dzień, ale zamiast tego mamy około 45 minut przyjemności. Pomimo, że całą przyjemność mamy już opłaconą bądźcie przygotowani, że na koniec rejsu Wasz sternik upomni się o napiwek, chociaż podobno nie wolno im tego robić. Potem wracamy na łódź i płyniemy do bardzo ciekawej wioski Koh Panyi.

Wyspa Ko Tapu
Koh Panyi to mała, ale bardzo ciekawa wysepka ze względu historię i transformację, jaka dokonała się w życiu jej mieszkańców. Większość obszaru wyspy zajmują niemal pionowe wapienne klify, wokół których wyrastają dziś dziesiątki domów i pomostów na palach. Zamieszkuje ją ponad 1400 osób wyznania muzułmańskiego tworzących 315 rodzin. Wszyscy mieszkańcy są bezpośrednio lub pośrednio potomkami Toh Baboo, jego rodziny i przyjaciół, którzy osiedlili się tu około 200 lat temu.

Pierwsi osadnicy przybyli w te strony statkiem z Indonezji poszukując nowego, lepszego miejsca do życia. W rejonie Phang Nga trzy rodziny rozdzieliły się szukając na własną rękę wyspy obfitej w ryby i możliwej do zamieszkania. Umówili się jednak, że każdy kto znajdzie taką wyspę umieści na jej szczycie flagę, by inni mogli ją zobaczyć i dołączyć. Toh Baboo odnalazł tę właśnie wysepkę i zatknął flagę. Tak pojawiła się dzisiejsza nazwa wyspy Koh Panyi, co oznacza „wyspę flagi”.

Przez wiele kolejnych lat podstawowym źródłem utrzymania było właśnie rybołówstwo aż jej mieszkańcy wpadli na pomysł by stworzyć tu bazę żywieniową dla tysięcy turystów z całego świata. Odtąd około 60% ludności pracuje na rzecz tego przedsięwzięcia. To co zobaczyłam całkowicie mnie zaskoczyło. Do wyspy co kilkanaście minut przypływa łódź. Natychmiast zostajemy skierowani do swojego stołu, na którym w ciągu minuty pojawia się kilka fantastycznie przyrządzonych dań.

Wszystko pachnie absolutną świeżością i jest niezwykle smaczne. Nie ma mowy by czegokolwiek zabrakło, a każdy opróżniany półmisek jest natychmiast uzupełniany. Obsługa uwija się jak w ukropie chociaż nie widać żadnej nerwowości czy pośpiechu. Są sympatyczni i uśmiechnięci. Tak doskonałej organizacji mógłby im pozazdrościć najlepszy szef kuchni na świecie i niech schowają się telewizyjne programy poświęcone temu tematowi. Ich producenci powinni właśnie tu przyjechać po naukę.
Mamy jeszcze chwilę by podejrzeć życie mieszkańców od kuchni i niewiele brakuje byśmy zgubili się w tych zakamarkach. To co widzimy na zapleczu nie tłumaczy tajemnicy tej doskonałej organizacji. Ludzie żyją tu biednie chociaż znacznie łatwiej niż kiedyś. Wioska ma już własną szkołę, meczet, centrum odnowy biologicznej i wiele małych sklepów z pamiątkami. Najnowszym pomysłem na Koh Panyi jest budowa bungalowów, które oferują nocleg już za 300 bahtów za dobę. Jest oczywiście prąd, a nawet dostęp do Internetu, a cały teren jest monitorowany co również usprawnia obsługę. Prąd jest tu jednak sześciokrotnie droższy niż na lądzie. A łódź już czeka i pora wracać. Od tego dnia Koh Panyi pozostanie moim numerem 1 na światowej liście kuchni przed wszystkimi hotelami jakie dotąd odwiedziłam. Żeby nie było zbyt słodko muszę uprzedzić, że organizacja tego dnia była formą fakultatywnej imprezy, za którą trzeba dodatkowo zapłacić. Dziwi mnie to, bo trudno zrozumieć, że można przylecieć na drugi koniec świata i świadomie zrezygnować z jednego z najciekawszych zakątków kosztem leżenia na plaży. Niestety akurat ta wycieczka większość atrakcji oferuje właśnie w tej formie, a jej całkowity koszt ma się nijak do ceny katalogowej.