Po dziesięciu godzinach lotu nasz Dreamliner siada bezpiecznie na lotnisku Narita. Chociaż to największy port lotniczy w Japonii gdzie każdego dnia ląduje około 630 samolotów, a w skali roku przewija się ponad 35 mln pasażerów nie robi na przybyszu przytłaczającego wrażenia. Bez porównania łatwiej tu poruszać się niż Dubaju czy na lotnisku Charles de Gaulle pod Paryżem. Z parkingu przed terminalem wygląda wręcz skromnie, a jest przecież dziewiątym lotniskiem świata. Po odprawie spotykamy naszą przewodniczkę Klaudię i japońską pilotkę Chieko, a w kolejnych dniach poznamy kunszt organizacyjny tego duetu. Z resztą japońska organizacja naszego pobytu to odrębny temat na dłuższą opowieść z happy-endem.
Od centrum Tokio dzieli nas około 65 km i dystans ten pokonamy autokarem. W zależności od natężenia ruchu będziemy jechać ponad godzinę. Naszym domem na trzy noce będzie Sunshine City Prince Hotel w dzielnicy Ikebukuro. Otwarty w 1978 roku, Sunshine City jest potężnym kompleksem zawierającym liczne galerie handlowe, restauracje i biura, a także akwarium, planetarium, muzeum i parki rozrywki. Jego malutką cząstką jest właśnie Prince Hotel, a centralnym punktem 240 metrowy wieżowiec Sunshine 60, na szczycie którego znajduje się Sky Circus z tarasem widokowym i panoramą na całe Tokio. Wjazd kosztuje 1800 JPY czyli około 68 PLN, ale ma to sens przy dobrej przejrzystości powietrza. Niestety, nad wschodnim wybrzeżem Japonii rozbudowuje się tajfun, który zaczepia obszar Tokio. Jest bardzo wilgotno, a ciemne deszczowe chmury snują się coraz niżej. Z tej atrakcji musimy więc zrezygnować i zadowolić się widokiem z pokoju hotelowego na 28 piętrze.
Dzielnica Ikebukuro jest właściwie jednym z wielu centrów miejskich Tokio i żeby zrozumieć jego potęgę zechcemy przyjrzeć się mu w perspektywie najbliżej okolicy. Po krótkim odpoczynku przejdziemy pieszo do pobliskiej stacji metra, które dla nas jest czymś niewyobrażalnym, a tu decyduje o życiu miasta. W Warszawie mamy dwie linie metra, a właściwie jedną i pierwszy odcinek drugiej. Tokio ma 13 linii głównych i kilka lokalnych. Całe warszawskie metro obsługuje w ciągu dnia około 565 tys. pasażerów, a tylko najbliższa naszego hotelu stacja Ikebukuro ponad 1 mln i jeszcze ustępuje pod tym względem stacji Shinjuku. Ta jedna stacja to małe podziemne miasto z wielkimi placami, sklepami, restauracjami i szerokimi ulicami rozchodzącymi się w kilku kierunkach. Krzyżuje się na niej 5 linii metra, w tym – zielona Yamanote Line, zamykająca pętlę wokół najważniejszych punktów stolicy. W tych samych kolorach utrzymane są kasy biletowe i same pociągi. Podobnie niewyobrażalna dla nas jest częstotliwość ich kursowania. Yamanote Line ma składy o długości 200 m, które odjeżdżają w zależności od pory dnia co 2 do 4 minut. Aby dojechać do wybranego miejsca nie wystarczy znaleźć go na planie miasta, wybrać odpowiednią linię i stację końcową.
Następnym krokiem będzie odnalezienie kas właściwej linii i zakup biletu w automacie. Ten na szczęście umie liczyć i wydaje resztę nawet z banknotów. No i wreszcie trzeba trafić na właściwą platformę. Bilet wpuszczamy do kolejnego automatu przy bramce, a ten zasysa go błyskawicznie, dziurkuje i oddaje dwa kroki dalej. Trzeba go zabrać i nie zgubić bo kolejny automat na stacji docelowej nie wypuści nas z peronu. W nim nasz bilet już pozostanie i do nas nie wróci. Tę procedurę można na szczęście podejrzeć w praktyce. No i na koniec, jeśli będzie nią tak duży węzeł jak Ikebukuro, trzeba wiedzieć którym wyjściem kierować się na powierzchnię by w ogóle trafić do celu. Na szczęście poziom japońskiej informacji wyróżnia się niezwykłą czytelnością i powszechną dostępnością. Warto wspomnieć, że Ikebukuro jest również centrum kultury otaku, która we współczesnym japońskim slangu odnosi się do fanów jakiegoś nurtu lub osoby, która specjalizuje się w konkretnym temacie, a w tym przypadku jest nim anime i manga. Drugim i jeszcze większym centrum jest Akihabara, ale w przeciwieństwie do niej, Ikebukuro przeznaczony raczej do żeńskiej klienteli. Smak tego szaleństwa możemy poznać nawet w centrum handlowym Sunshine 60, gdzie jedno piętro poświęcone jest praktycznie tylko temu tematowi.
W oczekiwaniu na kolację opowiem jeszcze o jednej ciekawostce bo pytano mnie o nią zaraz po powrocie. To japońskie toalety, które przybliżę na przykładzie hotelowej łazienki. W wielu hotelach, przynajmniej 3-4 gwiazdkowych te ostatnie spotyka się w wersji kabinowej. Jest to kompletna konstrukcja z włókna szklanego, z pełnym wyposażeniem, którą jak pudełko wystarczy osadzić w wyznaczonym miejscu i podłączyć armaturę. A sama toaleta, w zależności od wersji i daty produkcji to rzeczywiście przykład japońskiej pomysłowości.
Podgrzewana deska z regulacją temperatury, urządzenia myjące z regulacją strumienia wody i muzyką zagłuszającą wszelkie dźwięki, których przeciętna Japonka ma prawo się wstydzić. W starszych wersjach, które też spotkałam, czynnikiem zagłuszającym była spływająca woda, która uruchamia się natychmiast po obciążeniu deski. Uznano jednak, że to zbytnie marnotrawstwo i odgłos ten zastąpiono nagraniem. Te z najwyższej półki potrafią na przykład dokonać analizy moczu i wyniki przedstawić na wydruku. Myślę, że wielu naszym kierowcom by się to przydało.
No i wreszcie nasza pierwsza japońska kolacja w jednej pobliskich restauracji. Dzisiaj coś, co nazywa się shabu-shabu. W restauracji, gdzie czeka na nas zarezerwowana sala, stoliki wyposażone są w płytę indukcyjną, na której stoi metalowe naczynie z wcześniej przygotowanym bulionem dashi na bazie jadalnych wodorostów konbu. Główne składniki to cienko pokrojona wołowina i wieprzowina na oddzielnych talerzach oraz zestaw warzyw i makaronu, który będzie wsadem do bulionu. Znajdą się wśród nich grzybki shiitake, liście kapusty pekińskiej, cienki makaron ryżowy harusame i listki chryzantemy. W oddzielnej miseczce mamy ryż gotowany na parze. W niektórych restauracjach podaje się jeszcze tofu czyli twarożek sojowy i wodorosty nori, ale tego akurat nie znajduję.
Szef kuchni poleca w pierwszej kolejności wrzucić zawartość talerza z warzywami do bulionu, aby po krótkim podgotowaniu nabrał intensywniejszego smaku. Pojedyncze kawałki mięsa chwytamy pałeczkami ohashi zanurzamy w bulionie i wachlujemy nimi przez chwilę we wrzątku. Po wyłowieniu, zależnie od upodobań smakowych, możemy zanurzyć je w sosie sojowym ponzu lub sezamowym goma-dare, do tego wyłowić coś z warzyw i wszystko zjeść z odrobiną ryżu. Patrząc po zawartości talerzy i ilości plasterków mięsa kolacja musi potrwać, chociaż są one tak cienkie, że trudno je nawet oddzielić od siebie bez uszkodzenia. W czasie gotowania mięso wydziela coś co ja nazywam szumem, a więc od czasu do czasu trzeba oczyścić powierzchnię bulionu specjalnym sitkiem i opłukać je w naczyniu z wodą. Temperaturę wywaru możemy w zależności od potrzeb regulować przyciskami sterującymi płytą indukcyjną. Gdy zasadnicze danie zostanie zjedzone, resztkę bulionu wlewamy do miseczki z ryżem i tak skomponowaną zupkę wypijamy na zakończenie. Ciekawe doświadczenie, ale w opinii mojego męża stroniącego od egzotycznej kuchni to raczej posiłek szkoły przetrwania a nie coś czym można się najeść. Przesiąknięci aromatem wywaru i nieco zaparowani wracamy do hotelu na pierwszą japońską noc. Jutro trzeba zacząć dzień o 6.00 gdy u nas będzie 23.00 i „normalni ludzie” będą marzyć o poduszce na dobranoc. Myślę jednak, że spodziewane wrażenia jak zwykle zmuszą nas do szybkiego przystosowania do nowego czasu i klimatu, który trochę mnie zaskoczył.