Isla Aguada
Po spotkaniu z dżunglą, kryjącą tajemnice dawnego królestwa Majów w Palenque, kierujemy się w stronę wybrzeża do małej wioski rybackiej Isla Aguada, leżącej w stanie Campeche na styku Zatoki Meksykańskiej i Laguny de Términos. Kiedyś ta mała wysepka nazywała się Isla Valor i bardzo długo pozostawała niezamieszkana. Służyła jako schronienie dla żeglarzy i piratów.

Po napaści piratów na transport z Yucatanu w 1762 roku ówczesny gubernator Saenz Bernardo Montero zbudował tu mały fort dla ochrony wybrzeża, a jego załoga stała się pierwszymi mieszkańcami. Z biegiem czasu z głębi kraju nękanego wojnami przybywali kolejni osadnicy szukający spokoju i lepszych warunków do życia.

Dziś Isla Aguada liczy niespełna 6,5 tys. mieszkańców. Jest tu mały port i przystań, gdzie rybacy chętnie zaoferują wycieczkę po wodach Laguny de Términos w poszukiwaniu żyjących na wolności delfinów. Pokażą też namorzynowe wysepki będące ostoją różnych ptaków wodnych, a głównie fregat i szarych pelikanów, które są wizytówką wioski. O ile w innych stronach świata ktoś kusi ofertą oglądania delfinów to zwykle zależy to od szczęścia. Tu delfiny rzeczywiście są i nie każą na siebie długo czekać.

Laguna to największe bogactwo wyspy, przyciągające turystów podróżujących po Meksyku. Pomimo pięknych, piaszczystych plaż położonych z daleka od miejskiego zgiełku, na dłużej zatrzymują się tu tylko turyści indywidualni. Za 400 pesos można wynająć jeden z bungalowów, które tu nazywają się cabanas, cieszyć się przyrodą, spokojem i nie liczyć na luksusy. My niestety za dwie godziny musimy ruszać dalej.

Ludzie żyją tu skromnie. Na około 1200 mieszkań mniej niż 50 jest wyposażonych w komputer,  a niewiele ponad połowa w pralkę, chociaż prawie wszystkie mają podłączenie do elektryczności. Mieszkańcy utrzymują się głównie z rybołówstwa i handlu. Do niedawna w ich menu znajdowały się też żółwie i krokodyle, ale odkąd stały się gatunkiem zagrożonym nie trafiają już na talerze. Po obiedzie w lokalnej restauracji opuszczamy wyspę kierując się do stolicy stanu Campeche.

Campeche
Do Campeche dojeżdżamy już po zachodzie słońca i meldujemy się w hotelu Plaza Colonial, niedaleko starego centrum. Hotel ma 4 gwiazdki i na tyle zasługuje. Pomimo wielu wrażeń tego dnia ruszamy oczywiście w miasto, bo trzeba zrobić podstawowe zakupy, a przy okazji poszperać trochę po okolicznych sklepach. Mniej więcej kilometr od hotelu napotykamy piekarnię, ale o tej porze zostały już tylko słodkości. Chleba czy zwykłej bułki ani śladu. Policjant  zapytany gdzie o tej porze można kupić chleb wskazuje na tę właśnie piekarnię i kółko się zamyka. Jakiś supermarket? – Niestety, bardzo daleko. A więc kolacja będzie na słodko. Sklepów mnóstwo, ale straszna drożyzna w porównaniu z tym, co już widzieliśmy. Miasto naprawdę ładne, a na wąskich uliczkach starówki duży ruch. Jego prawdziwy koloryt zobaczymy dopiero rano.

W czasach prekolumbijskich obszar dzisiejszego stanu Campeche i samego miasta był terenem Majów. W roku 1517 dotarła tu wyprawa, którą poprowadził z Santiago de Cuba Francisco Hernández de Córdoba. Trzy żaglowce i 110 ludzi wylądowało obok wioski o nazwie Ah-Kin-Pech, którą pierwotnie nazwano San Lazaro. W języku Majów oznaczało to miejsce węży i kleszczy, co nie brzmi zachęcająco. Następnie Hiszpanie przenieśli się w rejon Chakanputon, gdzie zostali zaatakowani przez miejscowych wojowników. Blisko jedna trzecia ekspedycji zginęła, a sam Francisco Hernández zmarł na skutek odniesionych ran zaraz po powrocie na Kubę.

Prawdziwy podbój rejonu Campeche i Jucatanu rozpoczął się w roku 1540. Przez długi okres najważniejszym miastem był port Campeche założony w tym samym roku na miejscu indiańskiego osiedla. Szybko rozwijający się handel przyciągnął jednak piratów. Pośród nich wymienia się takich jak: John Hawkins, Francis Drake, Diego de Mulatto, Henry Morgan, Lewis Scot czy Roche Braziliano. Dlatego od 1610 rozpoczęto wokół miasta budowę fortyfikacji, z licznymi bastionami i dwiema bramami od strony lądu i morza. Łącznie fortyfikacje ciągnęły się na przestrzeni ponad 2,5 km. Do dziś pozostały obie bramy i około 500 m murów obronnych. Największą tragedię Campeche przeżyło w 1685 roku gdy piraci pod wodzą Laurensa de Graafa zaatakowali miasto i okoliczne hacjendy i przez miesiąc wymordowali prawie jedną trzecią ludności.

W okresie kolonialnym i do początku XIX w. Campeche było bardzo bogatym miastem. Uzyskanie niepodległości i zniesienie niewolnictwa, powstanie konkurencyjnego portu Sisal, a także konflikty wewnętrzne, łącznie z próbą oderwania Jucatanu od Meksyku, doprowadziły do osłabienia jego pozycji. Pozytywny zwrot zarysował się dopiero w roku 1950 dzięki rozwojowi rybołówstwa, gospodarki drzewnej oraz poprawie komunikacji ze stolicą.

W roku 1970 w płytkim akwenie zwanym Sonda de Campeche odkryto złoża ropy naftowej i odtąd miasto odżyło. Widać to najlepiej po odrestaurowanej starówce i nadbrzeżu portowym. Od 1980 roku odnowiono ponad 1000 elewacji i pomników kultury. Miasto jest kolorowe i wesołe. My jednak traktujemy Campeche jak kolejny, krótki przystanek na naszej drodze. Odrobina historii i poranny spacer do portu muszą wystarczyć. Ciekawostką jest, jak bardzo w ciągu minionego półwiecza cofnęły się wody zatoki. Kiedyś brama morska Campeche otwierała się na piaszczyste nadbrzeże, a dziś jest tu obszerny plac i tętni życie współczesnej ulicy.

Becal
Zanim znów zagłębimy się w fascynującej historii Majów zatrzymujemy się około 90 km od Campeche w małej, ale słynnej na cały świat miejscowości Becal. Tak naprawdę i tu pozostaniemy w kręgu kultury Majów bo współczesna produkcja „słomkowych” nakryć głowy jest właśnie ich spuścizną. W Becal, liczącym ponad 6,5 tys. mieszkańców prawie 70% zajmuje się tym rzemiosłem, a wyrabiane tu kapelusze Panama są cenione przez kolekcjonerów w Stanach Zjednoczonych i Europie. Dla nas to nieco egzotyczne więc na początek o historii surowca i tego właśnie kapelusza.

W roku 1532, gdy hiszpański konkwistador Francisco Pizarro wylądował na wybrzeżu dzisiejszego Ekwadoru zauważył, że miejscowi używają tu specyficznych nakryć głowy chroniących przed słońcem i wilgocią. Ich dolna cześć opada na ramiona chroniąc jednocześnie szyję i uszy. Żołnierzom Pizarro przypominały nieco tocas noszone przez hiszpańskie zakonnice. Kapelusze te wykonane były z liści miejscowej palmy toquilla podzielonych na drobne włókna. Przypuszcza się, że twórcami tego pomysłu byli Inkowie, a w drodze wymiany handlowej wykorzystanie tego surowca i technologia produkcji trafiła do Majów. W ten sposób znalazła się na terenie dzisiejszego Meksyku i tu pozostała.

W roku 1835 niejaki Manuel Alfaro osiadł w małej, ekwadorskiej miejscowości Montecristi. Szybko dostrzegł możliwość osiągnięcia znacznych zysków i rozpoczął produkcję „słomkowych” nakryć głowy. Pierwotnie nazywano je Sombreros de Paja Toquilla. Alfaro zmodyfikował jednak ich kształt i dostosował do potrzeb Europejczyków. Trafił w dziesiątkę, bo zapotrzebowanie na kapelusze było ogromne. W roku 1845 powstała konkurencyjna fabryka założona przez Don Bartolome Serrano w mieście Azogues. Sprzedawano ich tysiące poszukiwaczom złota i tak przez Panamę kapelusze trafiły do Kalifornii. W tamtejszych sklepach rząd USA zamówił 50 tys. sztuk dla swojej armii podczas wojny z Hiszpanią. Gdy rozpoczęła się budowa wielkiego Kanału Panamskiego kapelusze stały się częścią roboczego ubioru dla pracowników zmagających się z trudnymi warunkami klimatycznymi. Wizytującego rejon budowy prezydenta Teddy’ego Roosevelta sfotografowano kiedyś z takim właśnie kapeluszem. Odtąd stał się najmodniejszym nakryciem głowy w całych Stanach i Europie, a jego nazwa po „Sombrero de Paja Toquilla” i „Montecristi” ostatecznie zmieniła się na „Panama”.

Pomimo, że kapelusz narodził się w Ekwadorze, te najbardziej poszukiwane pochodzą właśnie z Becal, gdzie palmę toguila nazywa się jipi-japa. Pojedynczy liść palmy rozcina się na drobne włókna dzieląc go na dwa, cztery, a nawet dwanaście. W tej sposób powstaje coraz drobniejsze włókno, a zrobiony z niego kapelusz jest coraz delikatniejszy i droższy. Tak przygotowane źdźbła gotuje się przez 15 minut i suszy na słońcu. W razie potrzeby barwi się tradycyjnymi metodami stosowanymi przez Majów. Teraz pozostaje już tylko wyplatanie, ale włóko jest zbyt suche, więc cały proces przebiega pod ziemią, w specjalnie wydrążonych jaskiniach (cuevas). Chociaż cały proces produkcji to przedsięwzięcie rodzinne, wyplataniem najczęściej zajmują się kobiety. Najdelikatniejszy kapelusz na czas podróży można zwinąć w wąski rulon, a po powrocie zawsze odzyska swój pierwotny kształt. Ale palma jipi-japa to nie tylko kapelusze Panama. To nakrycia głowy o najróżniejszych kształtach, torebki, wachlarze i drobne ozdoby. Właśnie te ostatnie zaciekawiły mnie najbardziej, bo kolorowych i misternie wykonanych kolczyków z palmy u nas się nie kupi.

<- Poprzedni
 
Następny ->