O 5.00 jest jeszcze ciemno. Przed bramą hotelu spotykamy naszego przewodnika Tito, który jak się okazuje czeka już od godziny. Z całą pewnością nie byliśmy jednak umówieni na 4.00. Ruszamy szybko w stronę Mombasy by zdążyć na prom przed porannym szczytem. Przy nadbrzeżu wolniutko brniemy przez czarną rzekę ludzi. Na promie jest niesamowity tłok ale płyniemy. Przeciskając się zatłoczonymi uliczkami Mombasy czekamy by znaleźć się na autostradzie. Mamy przed sobą 250 km i szkoda każdej godziny. Highway do Nairobi jest autostradą tylko z nazwy, a w rzeczywistości drogą odpowiadającą naszej biednej „krajówce”. Po jednym pasie ruchu w każdą stronę, bez utwardzonych poboczy i znaków poziomych. Na remontowanych odcinkach trzeba zjeżdżać na nieutwardzone pobocza. Mniej więcej w połowie drogi zatrzymujemy się na toaletę i zakupy i to jak sądzę stały punkt programu. Na razie za wcześnie na pamiątki ale daję się namówić na kapelusz, który potem bardzo się przyda.
Po prawej stronie mijamy wjazd do Tsavo East przez słynną bramę Bachuma Gate. I wreszcie na dobre zaczynamy swoją – przygodę 9000 km2 tylko dla nas i drogi które prowadzą w nieznane. Zaraz za wjazdem do parku przez Tsavo River Gate na drodze pojawiają się pierwsze impale jakby zaskoczone naszą obecnością. Wszystko co dzieje się wokół jest fascynujące. Czerwona ziemia, krajobrazy, kopce termitów i dzikie ptactwo. Tylko tych zwierząt jakoś brakuje. Po lewej stronie, w cieniu drzewa skryła się grupka słoni. To moje pierwsze czerwone słonie. Są jednak dość daleko, a w parku nie wolno zjeżdżać z drogi. Następne będą już bliżej.
Staramy się coś wypatrzyć pierwsi, ale Tito zawsze nas wyprzedza. Coraz bliższe są wzniesienia Taita Hills i zbliża się pora lunchu więc już niedaleko do naszego hotelu. Ngulia Safari Lodge wita nas przytulnie urządzonym pokojem i wspaniałym widokiem z tarasu na okoliczne wzgórza i stado pasących się antylop. W łazience dostrzegamy kilka malutkich komarów więc w ruch idą repelenty. Po obiedzie mamy trochę wolnego czasu więc oglądamy okolicę.
Można by to robić godzinami ale pora ruszać do rezerwatu nosorożców. Tito pokazuje nam ślady ale ich właściciele gdzieś się skrywają. Godzinne polowanie nie przynosi skutku, ale spotykamy nasze pierwsze żyrafy, stada zebr i antylop. Przed zmierzchem pędzimy na pomoc jednemu z przewodników. Uszkodzenie pojazdu o tej porze i w tej okolicy to zagrożenie dla całej jego grupy. Wieczorem po kolacji długo wysiadujemy na tarasie w nadziei, że lampart przyjdzie po swoją wielką porcję świeżego mięsa. Ale nie przyszedł, nie był głodny. Zgłodnieje gdy ziemia wyschnie i znów zapanuje susza.
O 6.30 ruszamy w drogę. Tito dostał wiadomość, że na drodze z Ngulia pojawiły się słonie. Pędzimy w dół czasami 80 km/godz ale słonie już poszły. Naszym celem jest jeden z najpiękniejszych zakątków Tsavo – Mzima Springs. Po obszarze tego małego rezerwatu chodzimy z miejscowym przewodnikiem uzbrojonym w AK-47. To na wypadek gdyby jakiś krokodyl miał ochotę nas spróbować.
Wypatrujemy hipopotamów i przy okazji poznajemy ciekawe rośliny i ich lecznicze zastosowanie. Woda wypływająca spomiędzy skał jest tak czysta, że bez obawy można ją pić. Jej naturalny zbiornik znajduje się 50 km dalej pod Chyulu Hills, ale wulkaniczna lawa i popiół nie pozwalają się wcześniej wydostać na powierzchnię. W ten sposób woda deszczowa krąży podziemnymi korytarzami nawet 20 lat zanim zobaczymy ją właśnie tutaj. Jesteśmy około 20 km od podnóży Kilimandżaro, ale góry nie widać. Na koniec, pamiętając o przewodnikach, warto mieć kilka dolarów na pożegnanie.
Ruszamy dalej bo jeszcze dziś musimy dojechać na nocleg w Tsawo East. Po drodze mijamy trochę żyraf, antylop, słoni a z konarów drzew przygląda się nam drapieżne ptactwo. Trochę jestem zaskoczona obecnością perliczek, ale jeszcze bardziej rozwiązaniem zagadki zadanej przez Tito. Stąd widać Kilimandżaro szukajcie – i tak mija dobra minuta, a my nie widzimy. No to poszukajcie sami. I wreszcie stado zebr zapraszających do drugiej części parku. O nim już w kolejnym poście.