Nawet 40 stopni w cieniu nas nie zatrzyma skoro jesteśmy tak blisko trzeciego pod względem wielkości kanionu na świecie. Z bogatej oferty wybieramy opcję Mega safari i zamawiamy wycieczkę sms-em. Około 5.00 zabiera nas spod hotelu klimatyzowany Jeep z polskojęzycznym przewodnikiem z Aaba Sharm. Za kierownicą wąsaty Beduin w tradycyjnej dżalabiji. Oczy niektórym się mocno przymykają, ale nastroje są wspaniałe.

Tuż po wschodzie słońca pierwszy postój w beduińskiej wiosce przy drodze do Dahab. Dopiero teraz zauważamy, że jeden z pasażerów Jeepa jadącego za nami to uzbrojony w broń automatyczną agent ochrony. Przed nami kawał drogi bo Kolorowy Kanion leży około 30 km na północny zachód od Nuweiby. Nasze Jeepy suną dobrze ponad 100 km/godz. Przed dojazdem do Nuweiby zatrzymujemy się na punkcie kontrolnym. Ku naszemu zdziwieniu niewinnie wyglądający kierowca sprawdza paszporty. Nasze wędrują w ręce jakiegoś oficera. Oczywiście wszystko mamy w porządku, ale uzgadniając program pobytu z Aaba Sharm zrezygnowaliśmy z wykupienia wizy na lotnisku i mamy tylko pieczątki „Synaj only”. W ten sposób zaoszczędziliśmy trochę czasu i 45$. Właśnie o to chodzi i nasze paszporty zostają zatrzymane. Otrzymamy je podczas powrotu. Niby drobiazg, ale inni jakoś tak podejrzanie na nas patrzą.

Przed południem jesteśmy na miejscu. Ostatni odcinek był nieco karkołomną jazdą po bezdrożach pustyni, ale to też atrakcja. Słońce pali niemiłosiernie, mamy chwilę czasu na śniadanie i przygotowanie sprzętu. Zejście do wąwozu jest stosunkowo łatwe, ale trzeba patrzeć pod nogi. Wspaniałe widoki kuszą jednak by robić coś zupełnie innego. Niektórzy wybrali się tu w klapkach ale na szczęście dla nich ścieżka nie jest trudna. Na dole rozpoczyna się prawdziwy festiwal  kształtów i kolorów – od wielu odcieni żółci, po purpurę i brąz. Stąd korona wąwozu wygląda jeszcze wspanialej. Są też liczne miejsca zacienione gdzie można odpocząć. Przewodnicy utrzymują bardzo spokojne tempo marszu, nikomu się nie spieszy. Zupełnie jak nie wycieczka w Egipcie.

Szeroki na kilkanaście metrów wąwóz miejscami zwęża się tak bardzo, że trzeba iść pojedynczo. Są też miejsca, gdzie trzeba zdobyć się na odrobinę zręczności i odwagi. Nasi opiekunowie znają jednak doskonale te miejsca i możliwości przeciętnego turysty – podają ręce, przenoszą sprzęt, a nawet uczestników. Dziewczynom zdecydowanie odradzam wyprawę w spódniczkach chyba, że bardzo chcą. Warto natomiast zaopatrzyć się w niezbędny zapas wody nawet z niewielką rezerwą.

Oczywiście na początku i końcu szlaku można kupić coś do picia, ale ceny są takie, że warto korzystać tylko w przypadku konieczności ratowania życia. Zabierzcie też apteczkę, chociażby w minimalnym zestawie. W tych warunkach przypadkowe otarcie może się zdarzyć.

W połowie drogi kanion znów poszerza się i idziemy swobodnie, każdy swoim tempem. Jest czas na na odpoczynek i zrobienie zdjęć. Ważne, że można tu spokojnie obcować z przyrodą, bo grupa licząca do 30 osób to nie 50 autokarów w Karnaku, Muzeum Egipskim czy w Gizie. Na tle surowych ale malowniczych skał fantastycznie wyglądają pojedyncze rośliny, a nawet drzewa. To znak, że muszą tu być przynajmniej śladowe ilości wody.

Ostatnie podejście jest dość długie i strome. Musimy go pokonać w pełnym słońcu i to chyba najtrudniejszy odcinek trasy. Na szczycie czekają na nas szałasy i trochę kojącego cienia. Szybko też wraca dobry humor, bo Beduini są bardzo gościnni, towarzyscy i ciekawi świata. Chętnie uczą się polskiego i mam nadzieję, że po naszym pobycie zapamiętają przynajmniej jedno zdanie.

Blue Hole
Po krótkim odpoczynku zajmujemy miejsca w Jeepach i wyruszamy na południe do Dahab, a w zasadzie to Blue Hole, które będzie atrakcją drugiej części dnia. Po drodze zatrzymujemy się na posterunku kontrolnym i odbieramy nasze paszporty. Nie omija nas też drobna przygoda i jeden z Jeepów łapie gumę. Krótki przymusowy postój w środku pustyni mąż chce wykorzystać na przemycie tylnej szyby aby robić zdjęcia. Tuż przy drodze znajduje porzuconą butelkę z niewielką ilości wody mineralnej. Polewa ściereczkę i odrzuca ją natychmiast. Temperatura wody jest zbyt wysoka aby utrzymać ją w rękach bez poparzenia. Z nowym kołem i czystą szybą ruszamy dalej.

Dahab to typowe nadmorskie miasteczko i chociaż na zdjęciach satelitarnych wygląda na rozległe nie jest metropolią w europejskim znaczeniu. Jego uroku trzeba szukać w spokojnym rytmie życia mieszkańców, stadach kóz chodzących po ulicach i wylegujących się w każdym napotkanym skrawku cienia, wielbłądach leniwie kroczących między samochodami. Jeżeli kogoś razi bieda niech pomyśli, że żyją tu szczęśliwi ludzie, których stać na szczery uśmiech i serdeczność. Gruntową drogą wzdłuż brzegu dojeżdżamy do Blue Hole. Ta granatowa dziura w morzu rzeczywiście wygląda fantastycznie, jak na zdjęciach. I chociaż robiono ich tu tysiące, moje będzie jeszcze jednym do kolekcji.
Nasi przewodnicy prowadzą nas po drewnianych schodach na pierwsze piętro restauracji. Typowy beduiński styl, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Tu możemy się przebrać, zostawić wszystkie rzeczy i rozkoszować się jedną z najwspanialszych raf. Bez obaw – ubrania, plecaki i sprzęt pozostaną pod dobrą opieką. Proponowane 45 minut wydaje się nam zdecydowanie za mało. Negocjujemy ostatecznie półtorej godziny na pływanie. Z płetwami w rękach schodzimy na ulicę. Kamienie są tak rozgrzane, że nie da się po nich stąpać. Przeskakujemy więc po bardziej zacienionych skrawkach ziemi, ale tych nie ma zbyt wiele. W końcu docieramy do molo. Rafa jest cudowna i ta świadomość ponad 100 metrowej głębi pod sobą. To po prostu trzeba przeżyć po swojemu. Wracamy zachwyceni.

Obiad już czeka i jest naprawdę smaczny. Nasz przewodnik odbiera telefon i po krótkiej rozmowie prosi męża do telefonu. Chwila zdziwienia ale zaraz wszystko się wyjaśnia. To szef Aaba Sharm, pyta o wrażenia z wycieczki i termin naszej wizyty w biurze. Potwierdzamy że będziemy jutro wieczorem. Dopiero po tej rozmowie dociera do nas, że ciągle jesteśmy tu za „friko” i nikt nie upomniał się nawet o pieniądze. Naszą obecność wykorzystują beduińskie dzieci oferujące własnoręcznie wykonane ozdoby. Śliczne dziewczyny w wieku może 7-8 lat zupełnie nieźle mówią po angielsku, ale chętnych nie ma. Mąż wykazuje zainteresowanie i po chwili wszystkie są przy nim, a cały stół założony jest „klejnotami”. Niektóre są naprawdę pięknie i profesjonalnie wykonane. Wybiera dwie bransolety, a dzieciaki są zachwycone, bo dla nich 2 dolary to potężne pieniądze. Tuż przed naszym odjazdem dostaje jeszcze jedną w prezencie. Nasz odjazd i pożegnanie przypominają scenę rozstania dobrych przyjaciół na dworcu.
W doskonałych nastrojach wjeżdżamy do Dahab i zatrzymujemy się przy sklepie jubilerskim. Późnym popołudniem wracamy do Sharm. Był to wspaniały dzień, doskonale zorganizowany i spędzony w miłej atmosferze. Będąc tu na Synaju powinniście go przeżyć.

Następny ->