Narodowy Park Manati
Bilety do parku w cenie 30$ kupicie chyba w każdym hotelu w rejonie Punta Cana, ale gdybym nie znalazła go przypadkiem na Google Earth nawet nie wiedziałabym, że istnieje. Na wyprawę zabiera nas z przed hotelu charakterystyczny wehikuł i o wybranej godzinie bezpiecznie odstawi na miejsce. Oczywiście jest to wyjazd indywidualny bez przewodnika, ale bez obaw. Na miejscu witają nas przepiękne, kolorowe papugi i ciemnoskóre dziewczyny, z którymi oczywiście robimy zdjęcie.
Dostajemy broszurkę będącą jednocześnie przewodnikiem po parku, mapą i terminarzem ważniejszych prezentacji. Gdy niepewnie zastanawiamy się nad wyborem ścieżki nagle zza drzew wyskakują Indianie z dzidami by nas obrabować i zjeść. Nie wszyscy się do tego nadają i chudych puszczają wolno. To tylko potwierdza starą prawdę, że szczupli żyją dłużej. Ale nie martwcie się, a zwłaszcza panowie. W Dominikanie dobrze wyglądający mężczyzna szybciej znajdzie żonę bo obfitość ciała jest tu miarą dobrobytu.
Trzeba przyznać, że są wytrawnymi łowcami w swoim fachu, bo łatwo nawiązana rozmowa prowadzi nas bezpośrednio do wioski gdzie oczywiście czekają sprytnie zastawione sidła – kramiki z pamiątkami. Wcale nie chcemy zaczynać od kupowania, ale wypada przynajmniej obejrzeć i ocenić. W końcu wyrywamy się jednak z rąk Tainów i spoglądamy na harmonogram. Już niedługo pokaz papug, a po nim rodeo. A więc z palcem po mapie zaczynamy wędrówkę po parku. Papugi są świetne, a program przygotowany z poczuciem humoru. Dobrą zabawę i odrobinę cyrkowej woltyżerki prezentują także jeźdźcy.
Do następnego pokazu mamy sporo czasu więc pora dokładnie zobaczyć park. Na wyciągnięcie ręki różnokolorowe papugi, żółwie i pelikany. W innym zakątku spore stado leniwych flamingów, ale po drodze nieoczekiwane spotkanie z iguaną, która spokojnie chodzi sobie po trawniku. Trochę szkoda, że nie poczytaliśmy o jej zwyczajach bo fajnie by było się zaprzyjaźnić i zrobić wspólną fotkę. Wiedza tym razem się spóźniła. Są roślinożerne i nie atakują ludzi. Po chwili obserwacji wiemy jak znalazła się na trawniku. Przygotowano im zamkniętą, skalną enklawę, ponad którą przechodzimy po kładce. Ktoś jednak zapomniał, że doskonale wspinają się po kaktusach, które właśnie dorosły do jej wysokości. No i po chwili mamy jedną pod nogami wycofując się na bezpieczną odległość.
Gdyby nie sztuczne jeziorka, utwardzone ścieżki i przepisy wymagające oddzielenia niektórych zwierząt od ludzi można by poczuć się jak w dżungli. Nie wszędzie można też pospacerować wśród kwitnących orchidei. Jest kilka takich miejsc, w których zatrzymujemy się dłużej chociażby po to, by przytulić się do pelikana czy przyjrzeć z bliska technice żerowania flamingów. Kolejna atrakcja to pokaz nawiązujący do tradycji i kultury rdzennych mieszkańców tej ziemi. Tym razem idziemy już do wioski Tainów całkiem dobrowolnie. Pomimo rytualnych malowideł i przebrania poznajemy dziewczyny, które witały nas przy bramie.
Program jest ciekawy, przygotowany z dużym poczuciem smaku, a rytuał oczyszczania godny przeniesienia chociażby do gmachu na Wiejskiej. Czas mija bardzo szybko i powoli kierujemy się na miejsce ostatniej już atrakcji, jaką będzie pokaz tresury lwów morskich i delfinów. Szkoda, że słońce jest już tak nisko, bo silne kontrasty nie pozwalają na zrobienie dobrych zdjęć ale widowisko jest fantastyczne, pełne humoru i zaskakujących sytuacji.
Patrząc na lwa morskiego, tańczącego tango ze swoim treserem trudno powstrzymać się od śmiechu, a jednocześnie odmówić zwierzakowi wyczucia rytmu. Po prostu czuje się, że one się bawią, a nie pracują. I wreszcie delfiny wyskakujące z wody na wysokość kilku metrów i wyrzucające równie wysoko swoich opiekunów. Mam jednak trochę mieszane uczucia, bo wiele złego słyszałam na temat pozyskiwania delfinów do takich miejsc i o stresie jaki towarzyszy ich pracy.
Park Manati po prostu trzeba zobaczyć. Jak dla mnie mógłby być zdecydowanie większy, a niektóre elementy lepiej dopracowane. Nie można jednak oceniać wszystkiego naszą miarą bo panuje tu inna mentalność i inna miara doskonałości.